Odłożył monetę i ściskał skronie rękami, dopóki nie poczuł się lepiej. Niewiele lepiej, ale chociaż trochę.
Kiedy odrobinę doszedł do siebie, wziął portfel i szybko przejrzał przegródki, wyrzucając ich zawartość na blat stolika. Opróżniony portfel odłożył na bok, notując w pamięci jego dobrą jakość, i zaczął przeglądać papiery. Znalazł angielskie prawo jazdy na nazwisko Harolda Felthama Meyricka zamieszkałego w Lippscott House, niedaleko Brackley, w Buckinghamshire. Poczuł nieprzyjemne mrowienie na karku, gdy spojrzał na podpis. To było jego pismo. Nie jego nazwisko, lecz jego charakter pisma - co do tego nie miał żadnych wątpliwości.
Wyciągnął rękę i wziął pióro; część kompletu składającego się z wiecznego pióra i długopisu. Rozejrzał się wokół, szukając papieru do pisania, a nie znalazłszy otworzył szufladę nocnego stolika, w której leżała papeteria. Na chwilę znieruchomiał, kiedy na kopercie ujrzał firmowy nagłówek: HOTEL CONTINENTAL, STORTINGS GATA, OSLO.
Ręka trzęsła mu się, gdy przyłożył pióro do papieru, ale dość czytelnie nabazgrał swój podpis - Giles Denison. Popatrzył na znajome pętle oraz zakrętasy i poczuł się niepomiernie lepiej, po czym podpisał się inaczej - H.F. Meyrick. Wziął prawo jazdy i porównał podpisy. Stwierdził to, co już wiedział: dokument został podpisany jego charakterem pisma.
Tak samo jak opasła książeczka z czekami podróżnymi Cooka. Policzył czeki - dziewiętnaście sztuk po pięćdziesiąt funtów każdy - razem dziewięćset pięćdziesiąt funtów. Jeśli naprawdę był Meyrickiem, to nie brakowało mu forsy. Głowa rozbolała go jeszcze bardziej.
Znalazł tuzin tłoczonych wizytówek z nazwiskiem i adresem Meyricka oraz gruby plik norweskich banknotów, których nie miał ochoty liczyć. Upuścił je na blat i znowu objął rękami pulsującą głowę. Mimo iż dopiero co się zbudził, był zmęczony i oszołomiony. Wiedział, że grozi mu nawrót psychicznej izolacji. Tak łatwo byłoby skulić się w pościeli i wyrzucić ze świadomości tę zwariowaną, nieprawdopodobną historię, która mu się przydarzyła, uciec w sen z nadzieją, że wszystko okaże się tylko sennym koszmarem i że kiedy się obudzi, będzie znów w łóżku, w swoim mieszkaniu w Hampstead, tysiąc mil stąd.
Wysunął trochę szufladę, włożył palce w szczelinę, a potem zatrzasnął szufladę nasadą drugiej ręki. Jęknął z bólu, a kiedy wyjął dłoń, na palcach pozostały czerwone ślady. Z bólu łzy nabiegły mu do oczu i rozmasowując rękę wiedział już, że to zbyt realne, aby mogło być snem.
A więc jeśli nie był to sen, to co? Poszedł spać jako jedna osoba, a obudził się jako inna, w innym kraju. Chwileczkę! To nie całkiem tak. Zbudził się wiedząc, że jest Gilesem Denisonem - osoba Harolda Felthama Meyricka była czymś zewnętrznym - wewnątrz był nadal Gilesem Denisonem.
Już miał podążyć za tym tokiem rozumowania, gdy znowu poczuł ból brzucha i nagle zrozumiał, dlaczego jest taki słaby i zmęczony. Był głodny jak wilk. Podniósł się z trudem i poszedł do łazienki, gdzie nachylił się nad miską klozetową. Wstrząsały nim gwałtowne wymioty, ale pusty żołądek zwracał jedynie rzadki, kwaśny sok żołądkowy. A przecież poprzedniego wieczoru zjadł obfity posiłek. Niewątpliwie coś tu było nie w porządku.
Wrócił do sypialni i niezdecydowanie przystanął przy telefonie, po czym, w nagłym przypływie determinacji, podniósł słuchawkę.
- Z obsługą pokoi - powiedział.
Własny głos wydał mu się ochrypły i obcy. W słuchawce zatrzeszczało.
- Obsługa pokoi - powiedział ktoś po angielsku, z cudzoziemskim akcentem.
- Chciałbym coś zjeść - rzekł Denison. Zerknął na zegarek, dochodziła druga. - Skromny lunch.
- Kanapki? - podpowiedział głos w słuchawce.
- Mogą być - rzekł Denison. - I dzbanek kawy.
- Tak, sir. Numer pańskiego pokoju?...
Denison nie wiedział. Pospiesznie rozejrzał się wokół i na niskim stoliczku pod oknem zobaczył coś, co musiało być kluczem od pokoju. Klucz był przymocowany do pięciofuntowego mosiężnego breloczka, na którym był wybity numer.
- Trzysta sześćdziesiąt - powiedział.
- Dziękuję, sir.
Denison miał przypływ natchnienia.
- Czy możecie mi przysłać gazetę?
- Angielską czy norweską, sir?
- I taką, i taką.
- „The Times”?
- Tak, a także jego tutejszy odpowiednik. Aha, mogę być w łazience, kiedy przyjdziecie, po prostu zostawcie wszystko na stole.
- Tak jest, sir.
Denison z ulgą odłożył słuchawkę. Kiedyś będzie musiał pokazać się ludziom, ale nie miał ochoty robić tego zaraz. Z pewnością będzie musiał zadać mnóstwo pytań, ale potrzebował czasu, żeby wziąć się w garść. Nie mógł się pozbyć wrażenia, że wchodząc w rolę innej osoby, napotka wiele pułapek, które trzeba będzie ominąć.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  Norwegia!Denisonowi znów zawirowało w głowie i zgiął się wpół, czując gwałtowny skurcz żołądka...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.