Andrew’s Westland Row”, a ni¿ej, mniejsz¹ czcion-k¹: „Names and Offerings”. Kartka papieru wyjaœni³a mi, o co chodzi. Pod napisem „Lista Zmar³ych O³tarza” bieg³o motto opatrzone cudzys³owem: „Panie, pamiêtaj o naszych bliskich i przyjacio³ach, którzy odeszli do Twojej wieczno-
œci w nadziei powtórnego przyjœcia”. Ni¿ej, pod s³owem
„Rodzice”, bieg³y dwie puste linijki. Krewnym i bliskim poœwiêconych by³o piêæ nastêpnych wersów, a przyjacio-
³om – dziewiêæ, tak samo czystych i dziewiczych. Na dole 143
Opowiadania na czas przeprowadzki kartki, pod czarn¹ kresk¹, nale¿a³o wpisaæ swoje nazwisko i adres, a jeszcze ni¿ej widnia³o zapewnienie, ¿e ksiê¿a tej parafii ofiarowuj¹ jedn¹ mszê dziennie, przez ca³y miesi¹c, za wszystkich zmar³ych wymienionych na liœcie.
Dlaczego pomyœla³em natychmiast o dziadku Karolu?
Mo¿e ci, którzy odeszli, sami w takich chwilach przypominaj¹ siê dyskretnie? Mo¿e maj¹ jakiœ sposób, o którym nic nie wiemy? W ka¿dym razie pomyœla³em o nim. Oto niezbyt wysoki, w szarym prochowcu, z lask¹ w rêce, przemierza kilometry pla¿y krokiem spokojnym, równomiernym, jest pogr¹¿ony w myœlach, nad jego g³ow¹ pêdz¹ k³êbiaste cumulusy, pod jego stopami zgrzyta muszla, a cichy szelest kraba i kaszel kruka ton¹ w ³oskocie fal – ciemno-zielonych, bia³ogrzywych.
Tak w³aœnie go sobie wyobrazi³em po wielu latach, siedz¹c w ³awce koœcio³a przy Westland Row z list¹ umar³ych w d³oni. Poczu³em na ustach s³ony smak zmieszany z gorzk¹ woni¹ alg i wodorostów i przypomnia³em sobie jeszcze,
¿e przecie¿ wtedy, w sezonie meduz i jesiennych wiatrów, widzia³em go by³em po raz ostatni. Nie podejrzewa³em wtedy, ¿e trawi go szaleñstwo, owa podstêpna, groŸna choroba, o której po wyjeŸdzie dziadka Karola nigdy przy mnie nie mówiono. Tak, przypomnia³em sobie teraz œciszony g³os ojca, gdy wieczorami, w kuchni, rozmawia³ o tym z mam¹, a ja wytê¿a³em s³uch, aby us³yszeæ pojedyncze zwroty owia-ne aur¹ tajemnicy. Na przyk³ad: „Wdowa po pastorze”.
Albo: „Ukrywa siê specjalnie”. Albo jeszcze: „Tam nie mo¿na ³atwo trafiæ”. „Gdzie on jest?” – pyta³em. „Czy grozi mu niebezpieczeñstwo? Dlaczego nie wróci do Krakowa, gdzie czeka na niego babka Maria?” Po takich pytaniach ojciec 144
„In Dublin’s pair city…”
wychodzi³ z pokoju blady i zdenerwowany, a mama t³umaczy³a: „Jesteœ za ma³y, ¿eby to zrozumieæ. Kiedyœ przyjdzie czas”. Ten czas jednak nie nadchodzi³, ja zaœ w ci¹gu mijaj¹cych tygodni i miesiêcy rozwa¿a³em wszystko, co powiedzia³, wszystko, co zrobi³ dziadek Karol w tamtej po³owie paŸdziernika.
Kiedy maszerowaliœmy pla¿¹ z Sopotu do Jelitkowa albo odwrotnie, najchêtniej przystawa³ nad meduzami wyrzuco-nymi na brzeg, obraca³ je delikatnie szpicem laski i patrz¹c w sieæ fioletowych ¿y³ek, mówi³: „Wszystko siê skoñczy³o, wszystko”. Albo: „Nie ma ju¿ domów, które s¹ w upadku”.
Nie rozumia³em, o co chodzi, lecz nie œmia³em pytaæ. By³y to zdania wypowiedziane na pewno nie do mnie, raczej do meduz albo w powietrze – do fal i wiatru, do kr¹¿¹cych mew. Czasami dziadek Karol zastyga³ w bezruchu i patrzy³
w zatokê na sin¹ liniê horyzontu, jakby stamt¹d nadejœæ mia³
jakiœ znak lub jakby widzieæ chcia³, co jest dalej. A po spa-cerze, jeœli koñczy³ siê w Sopocie, zachodziliœmy parê razy do zak³adu pana Lipszyca, mieszcz¹cego siê prawie pod samym wiaduktem kolejowym, gdzie z zachwytem ogl¹da³em pozytywki i zegary z kuku³kami, a dziadek szed³ na zaple-cze i tam, w pó³mroku s³abej lampy, pochyla³ siê z zegarmi-strzem nad mapami, które pan Lipszyc zdobywa³ specjalnie dla niego. By³y to mapy morskie, nawigacyjne, najczêœciej szwedzkie i niemieckie. „Dziêkujê – mówi³ dziadek – bez pana pomocy nie da³bym sobie rady”, a wtedy pan Lipszyc odpowiada³, ¿e gdyby wiêcej mia³ takich klientów, którzy pisz¹ ksi¹¿ki o latarniach morskich, gdyby mia³ wiêcej takich uczonych goœci, to otworzy³by antykwariat, choæ pewnie nawet wtedy nic by z tego nie wysz³o, bo na tak¹ dzia³al-145
Opowiadania na czas przeprowadzki noœæ, na taki sklep trzeba mieæ pozwolenie a¿ siedmiu wa¿-
nych urzêdów. Dziadek chowa³ mapy do kieszeni p³aszcza, z³o¿ywszy je starannie, co nie by³o trudne, gdy¿ pan Lipszyc podkleja³ wczeœniej papier p³ótnem. A gdy jechaliœmy ju¿ kolejk¹ do domu, mijaj¹c perony Wyœcigów, Oliwy, Po-lanek i Lotniska, dziadek, wpatrzony w okno, mówi³ od nie-chcenia: „To bêdzie niespodzianka. Dopóki nie napiszê ksi¹¿ki, bardzo ciê proszê, nie mów nic nikomu”.
Wierzy³em mu, wierzy³em bez zastrze¿eñ. By³ co prawda chemikiem, opatentowa³ nawet parê wynalazków, po wojnie jednak nie móg³ znaleŸæ nigdzie sta³ej pracy i zarabia³
dorywczo jako laborant fotografa albo jako wêdrowny sprzedawca sztucznych ogni i kapiszonów na jarmarkach, dlaczegó¿ wiêc nie mia³by zdobyæ s³awy i pieniêdzy now¹, wspania³¹ ksi¹¿k¹ o latarniach morskich? Nie, nie uwa¿a-
³em tego za dziwne. Dziwne by³y wizyty u pana Hamerlinga, na drugim koñcu miasta, tam gdzie miêdzy kana³ami, tu¿ obok holenderskiej œluzy, sta³ dom z pruskiego muru, jednopiêtrowy, z dwuspadowym dachem.
Na grobli szeleœci³y pod naszymi butami zesch³e liœcie, potem dudni³y kroki na drewnianym mostku, wreszcie skrzypia³y krête, stare schody, które wiod³y na strych, prosto do drzwi mieszkania pana Gustawa Hamerlinga. Wszystko pachnia³o tu miêt¹ – ksi¹¿ki, które pan Hamerling wyci¹ga³
z niezliczonych skrzyñ i kufrów, tytoñ, którym nabija³ swoj¹ fajkê, herbata, któr¹ nas czêstowa³, a nawet szalik owiniêty zawsze wokó³ jego szyi, nawet ten szalik pachnia³ miêt¹, bo wszêdzie, pod belkami stropu i na drewnianych œcianach, dos³ownie wszêdzie wisia³y woreczki z liœæmi tego ziela. „To samo zdrowie – mówi³ gospodarz, nalewaj¹c nam do kub-146
„In Dublin’s pair city…”
ków miêtowej herbaty. „Wp³ywa doskonale na trawienie i nerwy” – dodawa³, pykaj¹c z fajki miêtowym dymem. A kiedy piliœmy ju¿ ten napar, czêstowa³ mnie i dziadka cukier-kami, tak¿e – rzecz jasna – miêtowymi.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  ¿em – „St...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.