Kiedy skręciliśmy na szosę, tata szybko zmienił biegi i wkrótce przekroczyliśmy siedemdziesiątkę. Jeśli dobrze pamiętałem, prędkością doskonałą dla naszego pikapu zawsze była sześćdziesiątka, ale nie zamierzał mówić o tym dziadkowi.
Miło było widzieć, że inni farmerzy też odpoczywają z po­wodu deszczu. Nikt nie próbował zbierać. Nie było widać ani jednego Meksykanina.
Nasze pola leżały najniżej i woda zalewała je najwcześniej, dlatego bywało, że my traciliśmy bawełnę, a oni nie. Wy­glądało na to, że tegoroczny potop dotknął wszystkich w jed­nakowym stopniu.
Był środek dnia. Farmerzy nie mieli nic do roboty, więc siedzieli na gankach, patrząc na drogę. Kobiety łuskały groch. Strapieni mężczyźni rozmawiali. Dzieci albo siedziały na schodkach, albo bawiły się w błocie. Znaliśmy ich wszystkich, każdy dom. Machaliśmy im ręką, oni nam odmachiwali i nie­mal słyszeliśmy, jak mówią: „Ciekawe, po co ci Chandlerowie jadą do miasta”.
Na Main Street było cicho i spokojnie. Zaparkowaliśmy przed sklepem żelaznym. Trzy domy dalej, przed spółdzielnią, stała grupka farmerów w kombinezonach, pogrążonych w po­ważnej rozmowie. Tata postanowił się do nich przyłączyć i dowiedzieć się, kiedy, ich zdaniem, przestanie padać. Po­szedłem z mamą do drogerii, gdzie mieli też ladę z lodami i wodą sodową. Odkąd tylko pamiętałem, pracowała tam ładna dziewczyna imieniem Cindy. Akurat nie było klientów, więc dała mi wyjątkowo dużą porcję waniliowych z wisienkami. Kosztowały dziesięć centów. Usiadłem na wysokim stołku. Kiedy stało się jasne, że nie ruszę się stamtąd przez co najmniej pół godziny, mama zapłaciła i wyszła, żeby coś załatwić.
Cindy miała brata, który zginął w strasznym wypadku samo­chodowym, dlatego ilekroć ją widziałem, zawsze mi się przy­pominały krążące o tym opowieści. Samochód stanął w ogniu, a jej brat utknął we wraku i nie można go było wyciągnąć. Widział to tłum ludzi, dlatego istniało mnóstwo wersji tej potwornej tragedii. Cindy była bardzo ładna, ale miała smutne oczy. Wiedziałem dlaczego. Nigdy nie chciała o tym roz­mawiać, i bardzo dobrze. Jadłem powoli, żeby lodów starczyło na dłużej, i patrzyłem na krzątającą się Cindy.
Podsłuchiwałem rodziców wystarczająco uważnie, by wie­dzieć, że chcą dokądś zadzwonić. Ponieważ nie mieliśmy telefonu, musieli skorzystać z cudzego. Domyśliłem się, że najpewniej z tego w sklepie Popa i Pearl.
W większości domów w mieście były telefony, we wszyst­kich urzędach i zakładach też. Były również w domach farme­rów w promieniu pięciu kilometrów od miasta, ale dalej już nie, ponieważ nie doprowadzono tam przewodów. Mama mówiła, że upłynie wiele lat, zanim doprowadzą je do nas. Ale Dziadzio telefonu nie chciał. Mówił, że jak jest telefon, trzeba rozmawiać z ludźmi nie wtedy, kiedy się chce, tylko wtedy, kiedy oni chcą. Telewizor, owszem, ale telefon? Nigdy.
Do drogerii wszedł Jackie Moon.
- Się masz, mały. - Potargał mi włosy i usiadł na sąsiednim stołku. - Co cię tu sprowadza?
- Lody - odrzekłem i wybuchnął śmiechem.
Podeszła do nas Cindy.
- To samo co zwykle? - spytała.
- Tak, poproszę - odparł Jackie. - Co słychać?
- Wszystko po staremu - zagruchała Cindy. Spojrzeli sobie w oczy i odniosłem wrażenie, że coś się między nimi kłuje. Kiedy się odwróciła, żeby przygotować to co zwykle, zaczął uważnie przyglądać się jej nogom i całej reszcie.
- Dostaliście list od Ricky’ego? - rzucił, nie odrywając wzroku od Cindy.
- Ostatnio nie. - Ja też się jej przyglądałem.
- Ricky to twardy chłop. Da sobie radę.
- Wiem.
Jackie przypalił papierosa i przez chwilę w milczeniu za­ciągał się dymem.
- Mokniecie tam, co?
- I to jeszcze jak - odparłem.
Cindy postawiła na ladzie miseczkę lodów czekoladowych i filiżankę czarnej kawy.
- Podobno ma lać przez dwa tygodnie - rzucił Jackie. - I chyba będzie.
- Deszcz, deszcz i deszcz - powiedziała Cindy. - Ostatnio nikt nie mówi o niczym innym. Nie macie dość rozmów o pogodzie?
- A o czym mamy rozmawiać? - odparł Jackie. - Jesteśmy farmerami.
- Tylko głupcy zostają farmerami. - Cindy rzuciła ściereczkę na ladę i poszła do kasy.
Jackie zjadł łyżeczkę lodów.
- Ona ma chyba rację - mruknął.
- Chyba tak.
- Twój tata też jedzie na północ?
- Gdzie?
- Na północ, do Flint. Podobno wielu naszych tam wy­dzwania. Chcą podłapać robotę u Buicka. Ale w tym roku miejsc jest dużo mniej niż w zeszłym, dlatego każdy się spręża. Bawełnę znowu diabli wzięli. Spadnie jeszcze trochę deszczu i Franciszek wyleje. Ludzie będą mieli szczęście, jeśli zbiorą połowę tego, co posiali. To trochę głupie, co nie? Przez pół roku harujesz na polu jak wół, a potem zasuwasz do Flint, żeby pospłacać długi i znowu zasiać bawełnę.
- Ty też tam jedziesz? - spytałem.
- Nie wiem, pewnie pojadę. Jestem za młody, żeby tkwić na wsi do końca życia.
- Ja też.
Wypił łyk kawy i przez długą chwilę bez słowa utwier­dzaliśmy się w przekonaniu, że uprawa roli jest czystą głupotą.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  Siedziałem w szoferce i z uwagą obserwowałem strzałkę prędkościomierza...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.