..Ciemność, która nadciągnęła znad Morza Śródziemnego, okryła znienawidzone przez procuratora miasto. Zniknęły wiszące mosty, łączące świątynię ze straszliwą wieżą Antoniusza, otchłań zwaliła się z niebios i pochłonęła skrzydlatych bogów ponad hipodromem, pałac Hasmonejski wraz z jego strzelnicami, bazary, karawanseraje, zaułki, stawy... Jeruszalaim, wielkie miasto, zniknęło, jak gdyby nigdy nie istniało...”
Małgorzata chciała czytać dalej, ale dalej oprócz nierówno wystrzępionego zwęglonego papieru nie było już nic. Ocierając łzy odłożyła brulion, wsparła łokcie na toaletce i długo tak siedziała naprzeciw swego lustrzanego odbicia nie spuszczając oczu ze zdjęcia. Potem łzy obeschły. Małgorzata starannie poskładała swój skarb i w ciemnym pokoju dźwięcznie szczęknął zamek.
Małgorzata wkładała w przedpokoju palto, chciała wyjść na spacer. Śliczna Natasza, jej służąca, zapytała, co ma zrobić na drugie danie, a otrzymawszy odpowiedź, że jest to obojętne, ażeby się trochę rozerwać, zaczęła rozmowę ze swą chlebodawczynią opowiadając jej Bóg wie co, na przykład, że wczoraj w teatrze sztukmistrz wyczyniał takie sztuki, że wszystkim oko zbielało, każdemu dawał za darmo po dwa flakony zagranicznych perfum i pończochy, a potem, jak seans się skończył, publika wyszła na ulicę i patrzeć, a tu wszyscy są golusieńcy! Małgorzata opadła na krzesło w przedpokoju pod lustrem i zaniosła się śmiechem.
– Natasza! Jak ci nie wstyd – mówiła – umiesz czytać i pisać, jesteś mądra dziewczyna... W kolejkach plotą diabli wiedzą co, a ty to powtarzasz!
Natasza oblała się rumieńcem i z wielkim żarem zaprotestowała, że to wcale nie żadne łgarstwo, że na własne oczy widziała dzisiaj w spożywczym na Arbacie jedną obywatelkę, która przyszła do sklepu w pantoflach, a jak poszła do kasy płacić, to jej pantofle zniknęły z nóg i została w samych pończochach. Oczy wybałuszyła, a na pięcie dziura! A to były zaczarowane pantofle właśnie z tego seansu.
– I tak poszła?
– I tak poszła! – wołała Natasza czerwieniąc się coraz bardziej, że jej nie wierzą. – A wczoraj, Małgorzato Nikołajewna, to milicja ze stu ludzi wieczorem zabrała. Obywatelki z tego seansu biegały po Twerskiej w samych reformach.
Ta pocieszna rozmowa zakończyła się miłą dla Nataszy niespodzianką. Małgorzata poszła do sypialni i wróciła niosąc parę pończoch i flakon wody kolońskiej. Powiedziawszy Nataszy, że także chce pokazać sztukę, podarowała jej zarówno pończochy, jak wodę kolońską i powiedziała, że prosi tylko o jedno – żeby Natasza nie biegała w samych pończochach po Twerskiej i żeby nie słuchała tego, co wygaduje Daria. Pani i służąca ucałowały się i rozstały.
Osunąwszy się na wygodne miękkie oparcie fotela w trolejbusie Małgorzata jechała Arbatem i to rozmyślała o swoich sprawach, to przysłuchiwała się, o czym do siebie szepczą dwaj siedzący przed nią obywatele.
Ci zaś, oglądając się niekiedy w obawie, czy ktoś ich nie słyszy, szeptali o jakichś zupełnie niestworzonych rzeczach. Duży, tęgi, mięsisty, o żwawych świńskich oczkach, który siedział przy oknie, cicho komunikował swemu niziutkiemu sąsiadowi, że trumnę trzeba było nakryć czarną kapą...
– Niemożliwe! – szeptał wstrząśnięty niziutki. – Coś podobnego! To niesłychane!... A co zrobił Żełdybin?
Poprzez miarowy warkot silnika trolejbusu można było usłyszeć słowa spod okna:
– Milicja... skandal... no, po prostu mistyka!
Z tych strzępków Małgorzacie udało się zestawić coś, co miało jaki taki sens. Obywatele ci szeptali sobie, że jakiemuś nieboszczykowi (nie mówili jakiemu) skradziono dziś rano z trumny głowę...



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  Wróciwszy z tymi skarbami do sypialni, Małgorzata zatknęła fotografię za trzyczęściowe lustro i mniej więcej przez godzinę siedziała trzymając na kolanach...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.