W blasku latarń widział teraz jedynie kilka postaci idących do stajni.
Biegł skulony. Poruszał się tak miękko, jakby niezupełnie był człowiekiem. Pilnie obserwował owe postacie, a gdy zniknęły w stajni, przyspieszył maksymalnie i znalazł się na szerokim podjeździe dla powozów, blisko tarasu rezydencji. Tam przystanął, niepewny, czy iść za mężczyznami do stajni, czy też wejść do domu przez przeszklone drzwi, które, jak teraz zobaczył, zostały wyłamane.
Z wielkim hałasem wytoczyła się nagle ze stajni kareta zaprzężona w czwórkę narowistych, jasno umaszczonych koni. Nie musiał wypatrywać herbu na drzwiczkach, by rozpoznać pojazd Saint Sebastiena.
Miękko prześliznął się przez otwór drzwi do mrocznego wnętrza pokoju. Pośliznął się, unikając upadku, a gdy uniósł dłoń, poczuł, że jest lepka. Nie potrzebował zapalać światła, by wiedzieć, że to krew. Jego zmysły aż nadto wyraźnie ostrzegały go całą mocą. Rozejrzawszy się, dostrzegł dwie bez- władne postacie. Na wprost niego leżał Tite, pod nim Gervaise. Przez chwilę stał nad nimi bez ruchu.
- Biedni głupcy. Gervaise, czemu mi nie wierzyłeś? - Wiedział, że to daremne, lecz uczynił znak krzyża na czole Gervaise'a. Potem skierował się z powrotem do drzwi.
Zatrzymał go jęk, który rozległ się gdzieś w kącie. Obrócił się szybko, gotów na odparcie ewentualnego ataku. Dostrzegł Cassandre leżącą bezwładnie pod ścianą. Ostrożnie raz jeszcze przeszedł przez pokój i klęknął przy służącej Madelaine.
Cassandra patrzyła na niego ze zdziwieniem, a gdy spróbowała się poruszyć, jej ciało wykonało tylko kilka nieskoordynowanych drgawek. W końcu, z wielkim wysiłkiem, zdołała otworzyć usta.
- Poszli sobie... Madelaine... z nimi... słyszałam jak... Saint-Germain próbował uspokoić ją, przemawiając spokojnie i łagodnie. Wiedział, że dopóki będzie przerażona, tak długo niczego od niej nie usłyszy.
- Tak. Zrobiła pani co mogła. Nie trzeba się już bać. Oni odeszli, a ja chcę pani pomóc. Chcę pomóc Madelaine. Jeśli powie mi pani, co mówili, to obiecuję, że znajdę Madelaine zanim zostanie skrzywdzona.
Łzy popłynęły z oczu służącej.
- Madelaine... Madelaine... - na próżno próbowała je powstrzymać. - Och, moje kochane dziecko... - głośny szloch zagłuszył jej słowa.
- Nie, nie, madame - uspokajał ją. - Płacząc, nie powie mi pani nic o Madelaine. Gdzie ją zabrali?
Przez nie kończące się minuty czekał, aż Cassandre opanuje łzy i znajdzie dość siły, by mówić sensownie.
- Czuję się już lepiej - powiedziała cicho. - Lecz bardzo się boję. Och... Baron zabrał Madelaine... - zadrżała, utrzymując nerwy na wodzy. - Nie, nie mogę... Baron zabrał Madelaine i jej szlachetnego ojca ze sobą. Powiedział, że mają miejsce, kaplicę, tak je nazwał. Musi być poświęcona złu, jeśli ten potwór może tam wejść...
- Tak, ma pani rację - ponaglał niecierpliwie Saint-Germain.
- Oni chcą zabić tam Madelaine i markiza. Och, moja słodka Madelaine!
- Ale gdzie jest ta kaplica? Powiedział? Cassandre musiała raz jeszcze opanować ból.
- To jest... jedna z tych, których kiedyś używała Montespan.
- Powiedzieli gdzie?
- Nie - na twarzy Cassandre odbił się ciężki wysiłek, lecz nie dała rady powstrzymać łez, zwilżających jej pomarszczoną twarz.
Saint-Germain czuł, że ręka zaczyna mu drętwieć i już miał wyjść, gdy pomyślał jeszcze o jednym.
- Czy nie został tu nikt więcej, madame? Ktoś może jednak wie, dokąd pojechał Saint Sebastien.
Cassandre pokręciła nieprzytomnie głową, cichy jęk wydobył się z jej ust. Nagle ożywiła się.
- Nie... proszę poczekać... Stajnie... markiza zabrali do stajni... Tam może coś być...
- Bon. Dobrze się pani sprawiła, madame. - Saint-Germain ujął obie dłonie Cassandre, zauważając z niepokojem, że są bardzo zimne. - A teraz proszę mnie posłuchać. Odchodzę, by znaleźć Madelaine i jej ojca. Ma pani moje słowo, że przyślę tu kogoś, by pani pomógł, lecz to może trochę potrwać. Proszę nie rozpaczać, nie trzeba się już bać. - Pochylił się nad nią. - Teraz odpocznie pani, madame. Zasłużyła pani na to. Zaśnie pani i ból panią opuści. Strach zniknie, gdy się pani obudzi, i będzie pani lekko na duszy. Zaśnij teraz. - Przesunął dłonią przed jej oczami, które posłusznie się zamknęły. Gdy wstał, usłyszał, jak jej oddech staje się coraz bardziej regularny. Był pewien, że nic jej nie będzie.
Zanim wyszedł z gabinetu, zerwał jeszcze dwie aksamitne zasłony i narzucił je na zwłoki hrabiego d'Argenlac i służącego Tite.
Nie zachowując już przesadnych środków ostrożności skierował się do stajni. Miał nadzieję, że tam naprawdę znajdzie jakąś informację, gdzie też mogli się udać Saint Sebastien i jego budzący obrzydzenie Krąg. Stajnia była otwarta, konie wierciły się niespokojnie w boksach. Nie było nikogo, lecz zwierzęta wyraźnie pociły się ze strachu. Saint-Germain położył dłoń na boku dużego wałacha, który stał w boksie przy drzwiach. Koń usunął się nerwowo położywszy uszy po sobie i pokazując białka ślepi. Wszystkie próby uspokojenia zwierzęcia okazywały się bezowocne. Hrabia zaczął zastanawiać się nad przyczyną. Spośród wszystkich koni jeden był szczególnie niespokojny. Jego boks znajdował się tuż koło siodłami.
Zdecydowany zbadać to pomieszczenie, Saint-Germain odszedł od boksu. Ani na moment nie za wcześnie, bowiem zirytowany wałach usiłował poczęstować go kopytem. Zasunął jeszcze rygiel na drzwiach boksu, po czym przeszedł przez drzwiczki prowadzące do siodłami.
Uprząż i siodła lśniły w słabym blasku zamierającej latarni. Były tu najprzedniejsze skóry i polerowany metal, których delikatny zapach mieszał się z wonią zgrzanych koni. Saint-Germain zawsze lubił ten specyficzny aromat. I tym razem czerpałby z niego przyjemność, gdyby nie mężczyzna zwisający z krokwi. Podszedł szybko, mając nadzieję, że nie będzie to daremny pośpiech i że ten człowiek, mimo wszelkich pozorów, okaże się żywy.
Gdy był już blisko, ujrzał twarz wisielca. Był nim Le Grace.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  Wszystkie światła w domu zgasły...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.