Po­nieważ w wiosce zebrało się tylu ludzi, a każdy potrzebował przecież wody, trzeba było zrobić więcej beczek i baryłek, niż byłby w stanie wykonać przez całe tygodnie, pracując sam. Nie zajęło dużo czasu znalezienie chętnych, choć może niezbyt wprawnych rąk do pracy. Ale bez przerwy przychodzili ze swoimi pytaniami kolejni ludzie, przekonani, że tylko Perrin potrafi znaleźć radę na ich kłopoty; poczynając od kwestii, gdzie pochować padłe trolloki, a kończąc na pytaniach o po­wrót na farmy w celu sprawdzenia, czy nie da się czegoś je­szcze ocalić. Na to ostatnie odpowiadał zdecydowanym "nie", kiedykolwiek padało - a powtarzało się znacznie częściej niż pozostałe, słyszał je z ust mężczyzn i kobiet obserwujących spod zmarszczonych brwi kolumny dymu na horyzoncie ­ale przez większość czasu starał się dowiedzieć, co pytający uznaje za najlepsze rozwiązanie, i pozwalał mu to zrobić. Rzadko doprawdy musiał sam wymyślać jakąś odpowiedź, lu­dzie bowiem wiedzieli, co należy robić, tylko nie wiadomo dlaczego wpadali na głupi pomysł zamęczania go pytaniami.
Dannil, Ban i reszta chłopców znaleźli go wkrótce i nale­gali, aby pozwolił im towarzyszyć sobie z tym sztandarem, jakby jeden wielki, powiewający nad Łąką już nie wystarczał, aż wreszcie musiał odesłać ich, by strzegli ludzi, którzy kar­czowali drzewa na skraju Zachodniego Lasu. Wyglądało na to, iż Tam musiał im naopowiadać jakiś niestworzonych opowieści o ludziach zwanych w Illian Towarzyszami, o żołnierzach bę­dących do dyspozycji generała illiańskiej armii i rzucanych w krytycznej chwili w najgorętszy bój. I to właśnie Tam! Przy­najmniej zabrali ze sobą sztandar. Perrin czuł się jak skończony głupiec, kiedy ów powiewał na wietrze za jego plecami.
Późnym rankiem wrócił Luc, pełen buty i kiwając niezna­cznie głową, dziękował za okazjonalne wiwaty na swoją cześć, chociaż to, że w ogóle komuś chciało się go pozdrawiać, już było zupełnie niezwykłe. Przywiózł ze sobą trofeum, które na­tychmiast zatknął na grocie włóczni przy skraju Łąki, aby każ­dy mógł je podziwiać. Bezoka głowa Myrddraala. Ten czło­wiek, na swój protekcjonalny sposób, był przecież skromny, ale wymknęło mu się jednak, że to trofeum zdobył, kiedy sam jeden wpadł na bandę trolloków. Orszak podziwiających opro­wadził go po scenie bitwy - takie miano zyskało już to star­cie - gdzie konie odciągały zwłoki trolloków na wielkie stosy, ponad którymi unosiły się kłęby oleistego dymu. Luc w re­wanżu starał się wyrażać podobny podziw, jakim raczyli go mieszkańcy wioski, uczynił tylko jedną lub dwie krytyczne uwagi na temat tego, w jaki sposób Perrin rozmieścił swoich ludzi; tak przynajmniej przedstawiali mu wszystko pozostali, opowiadając o komendach, które rzekomo wydawał, i o usta­wieniu szeregów, z którym przecież nie miał nic wspólnego.
Dla Perrina miał Luc jedynie łaskawy uśmiech aprobaty.
- Nieźle sobie radzisz, mój chłopcze. Oczywiście, miałeś dużo szczęścia, ale istnieje przecież coś takiego jak szczęście początkującego, czyż nie?
Kiedy poszedł wreszcie do swego pokoju w gospodzie "Win­na Jagoda", Perrin kazał zdjąć głowę i spalić. Nie była to rzecz, na którą powinni patrzeć ludzie, a cóż dopiero dzieci.
Tak właśnie, wśród nie kończących się pytań mijał dzień, dopóki ze zdumieniem nie zdał sobie sprawy, że słońce stoi już prosto nad głowami, a on od samego rana nic nie jadł. Żołądek domagał się więc swoich praw.
- Pani al'Caar - zwrócił się zmęczonym głosem do kobiety o pociągłej twarzy stojącej przy jego strzemieniu. ­- Przypuszczam, że dzieci mogą się bawić wszędzie, dopóki ktoś pilnuje, aby nie wychodziły poza obręb ostatnich domów. Światłości, kobieto, sama to dobrze wiesz. Z pewnością znasz dzieci lepiej niż ja! A jeśli nie, to w jaki sposób udało ci się wychować czwórkę?
Jej najmłodszy był sześć lat starszy od niego.
Nela al'Caar zmarszczyła czoło i szarpnęła głową, aż za­kołysał się siwy warkocz. Przez chwilę miał wrażenie, że zaraz dostanie po nosie za ów sposób odzywania się do niej. Omal nie pragnął, by tak się właśnie stało, byłaby to jakaś odmiana wśród tych wszystkich pytań zadawanych przez ludzi, którzy sami najlepiej wiedzieli, co należy robić.
- Oczywiście, że znam się na dzieciach - odparła. ­Chciałam się tylko upewnić, iż wszystko odbędzie się po twojej myśli. A więc tak zrobimy.
Westchnął i poczekał, aż się oddaliła, potem zaś poprowa­dził Steppera prosto do "Winnej Jagody". Słyszał jeszcze, jak kilka głosów woła coś za nim, ale zignorował je. Co się stało z tymi ludźmi? Ludzie z Dwu Rzek nie zachowywali się w taki sposób. Szczególnie w Polu Emonda. Każdy zawsze miał tu dużo do powiedzenia od siebie. Kłótnie przed Radą Wioski, kłótnie w samej Radzie często kończyły się niemalże bijatyka­mi, zanim wreszcie podjęto decyzję. A jeśli nawet w Kole Kobiet uważano, że ich postępowanie było bardziej rozważne, to i tak nie było chyba w wiosce mężczyzny, który by nie wiedział, co znaczy widok kobiet o zaciśniętych szczękach, spacerują­cych z warkoczami najeżonymi niby kocie ogony.
"A co mi odpowiada? - pomyślał gniewnie. - Chciał­bym teraz dostać coś do jedzenia i jakieś spokojne miejsce, gdzie nikt nie będzie mnie nękał ciągłymi pytaniami".



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  Eward Cabndwin, krępy bednarz, miał inny problem...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.