— Ale może pani przypadkiem wie, co się stało z moją?
Mój syn uporczywie majstrował przy wózeczku i rozmowie nic nie przeszkadzało. Siostra Klekota czule pogładziła stolnicę.
— Już się bałam, że mi ją pani zabierze… Owszem, wiem. Jak się wyprowadzaliśmy, już tych rzeczy było za dużo, dwie takie deski, na co mi to, a mojego brata akurat nie było, no i wie pani, tam, naprzeciwko nas mieszkał taki jeden…
— Jaki jeden? — zaniepokoiłam się, zanim zdążyłam sobie uprzytomnić, że naprzeciwko siostry Klekota mieszkał mój kolega, Tadeusz.
— Inżynier. Zaraz… aha, ten, architekt. Pomagał nam nawet trochę i jak spytałam, to powiedział, że owszem, ta deska mu się przyda. No więc zostawiłam mu ją, z tym że niech pani sobie nie myśli, ja wiedziałam, że jedna jest cudza. Więc powiedziałam mu, że jakby się właściciel zgłosił, to ma oddać. Powiedział, że odda, a to porządny człowiek. Mogę do niego kartkę napisać, jak pani chce…
Nie potrzeba mi było żadnej kartki do Tadeusza. Wymiotło mnie stamtąd, szczególnie, że dziecko odzyskało właśnie swój wózeczek w doskonałym stanie.
— Matka, żeby samochody tak robili jak to torobajdło, stacje obsługi można by zlikwidować — powiedział Robert już na schodach. — Rany, ile się namęczyłem, żeby mu to zepsuć i nic! Sama widziałaś…
Tadeusza dopadłam natychmiast.
— Zgadza się, mam tę deskę — przyznał od razu. — Ostrzegano mnie z wielkim naciskiem, że właściciel może się upomnieć. A to twoja?
— Nie. Gaci.
— Co ty powiesz? Po tylu latach przypomniała sobie deskę? Gdzie ona w ogóle jest?
— Przypuszczalnie w Afryce. Ale głowy za to nie dam.
— I co? Wraca?
— Nie. Zdaje się, że już nigdy nie wróci.
— Porzuciła ojczysty kraj — rzekł Tadeusz z naganą. — Nie jest zatem warta deski. Nie wiem, czy ci ją oddam.
— Mylisz mnie z Gacią, czy co? — oburzyłam się. — Nie jej masz oddawać, tylko mnie! Ja niczego nie porzucałam!
— Myślałem, że chcesz ją dla niej. Protestuję przeciwko eksportowi desek, ostatnio nie sposób dostać. No dobrze, jeżeli akurat nie mam na niej nic przypiętego…
Wlazłam za Tadeuszem na jego stryszek stanowiący pracownię i od razu ujrzałam deskę. Leżała na stojakach, przykryta czystym brystolem.
Pierwsze, co mi wpadło w oko, to malutka plakietka z napisem: Biuro Projektów Służby Zdrowia. A zatem była to bez wątpienia poszukiwana deska Gaci!
Tadeusz również zauważył plakietkę.
— Wynika z tego, że Gacia rąbnęła ją z biura — rzekł zgryźliwie.
— Na twoim miejscu nikomu bym jej nie pokazywał. Zapewniłam go, że publicznych demonstracji nie mam w planach.
Nie dokonywałam szczegółowych oględzin, śpieszyło mi się do Mateusza. Nie czekając, aż Tadeusz zejdzie ze mną ze stryszku, rzuciłam się do telefonu.
— Mateusz? — powiedziałam szybko. — Jesteś w domu? Zaraz do ciebie przyjeżdżam z tą cholerną deską. Znalazłam ją!
Mateusz wykazał zdumiewający brak entuzjazmu. Owszem, ucieszył się, ale poza tym chrząkał i pomrukiwał, usiłując przestawić mnie na jakiś późniejszy termin. Zniecierpliwiłam się, nie zamierzałam w nieskończoność wozić w samochodzie uciążliwego kawała drewna.
— Pół godziny! — powiedziałam stanowczo.
— Trzy kwadranse! — odparł nieubłaganie i z wielkim naciskiem.
— Miejże jakieś poczucie taktu…
W godzinę później obejrzeliśmy deskę Gaci przez lupę milimetr po milimetrze. Nie zawierała w sobie nic, oprócz zwykłego, solidnego drewna. Była normalną deską kreślarską, starą i nieco zużytą, ale nie służącą żadnym podstępnym celom. Kamień spadł mi z serca.
— Teraz się może wreszcie uspokoisz — powiedziałam, odbierając Mateuszowi lupę. — Mówiłam, że w tej desce nic nie ma!
— Jesteś pewna, że to ta sama? Popukałam w plakietkę.
— Biuro Projektów Służby Zdrowia. Gacia tam wtedy pracowała, to jest jej biurowa deska. Od razu mi przechodzą wyrzuty sumienia, własność służbowa, każdy projektant miał do niej prawo. Taka sama ona Gaci, jak i moja albo Tadeusza. I nie próbuj mi wmawiać, że wynosiłam od Gaci dwie deski.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  — To jest deska pani brata — stwierdziłam...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.