– Więc mów prawdę! Czy już tak samo jak z nim – byłaś z kim kiedy?
– Nie.
– Nigdy, z nikim?
– Nigdy!
– I nikt cię nigdy przedtem nie całował?
– Owszem, całował mię...
– Kto?
– Jeden tutaj...
– Kto taki?
– Jeden kuzyn.
– Kochałaś tamtego?
– Nie.
– Więc dlaczego dałaś mu się całować?
– Bo mi się dosyć podobał.
To wyznanie zdawało się dodawać księżnie mocy. Głos jej stał się pewniejszy. Przebijała
się przez ten głos niezwyciężona i zwycięska siła jasnego rozumu.
– Słuchaj, dziecko! Czy chcesz, żeby Józef poszedł znowu do partii?
– Och, nie!
– Nie chcesz, żeby go tam znowu poranili?
– Och, nie!
– Czy chcesz, żeby wyzdrowiał?
76
– Czy ja chcę?
– Więc co począć, co przedsięwziąć, żeby wyzdrowiał?
– Nie wiem.
– Myśl całą głową, wysil całe serce!
– Nic nie wiem.
– A czego byś ty chciała, sama dla siebie?
– Być z nim, służyć mu...
– Tak! Otóż słuchaj... Czy nie tak trzeba zrobić? Jeżeli nie tak, to radź! Ja zrobię, co ty
zechcesz.
– Nie mam rady. To ja będę posłuszna.
– A więc słuchaj! Ja myślę, że trzeba go stąd koniecznie wywieźć.
– Wywieźć...
– Nie to myślałaś?
– Nie wiem...
– Gdzież go tu wywieźć w kraju? Pojadę tam – znajdą! Pojadę w inne miejsce – wszędzie
go znajdą! Wezmą do więzienia! Powieszą w moich oczach! Albo i za oczami! Więc co?
Trzeba go wywieźć za granicę.
– Mój Boże!
– Ale on tam nie pojedzie dobrowolnie. Trzeba mu przyobiecać, że skoro się tylko jego
zdrowie polepszy, będzie mógł iść do swego oddziału. Ty mi musisz dopomóc w
przekonywaniu go, żeby pojechał.
– Ja to muszę!...
– Bo gdzież on się tutaj wyleczy? Powiedzże, co myślisz!
– Tu się wyleczył.
– Lecz czyż dłużej może tu zostać? Czy on sam zechce zostać, gdy się wyleczy?
– Nie.
– Tam ja go prędko postawię na nogi. A gdy mu będzie lepiej – żeby nie poszedł do partii
– wywiozę go do Włoch.
– Do Włoch!
– Bo tylko tam może wyzdrowieć zupełnie. A przecież i ty chcesz, żeby wyzdrowiał –
żeby już nie szedł bić się i otrzymywać takie same rany. Czyż nie prawdę mówię?
– Owszem, prawdę.
– A jeśli mówię źle, nieprawdę, to ty mi daj inną radę! Cóż mi z twojego twardego głosu?
W duszy Salomei przewinęło się jak boleść krwawa dawniejsze marzenie o wędrówce z
małżonkiem po dalekim, nieznanym, włoskim kraju. Wspomniała sobie wyśnione miasta,
obrazy gór i mórz, których jeszcze nigdy nie widziały oczy. Podźwignęła się naprzeciwko tej
groźnej pani swego losu i spytała:
– I to już żadnej innej rady nie ma, tylko ta, żeby on jechał teraz za granicę, a potem do
Włoch?
– Nie ma.
Głos matki Józefa był mocny, ostry i przeszywający jak kula. Salomea milczała. Zimno ją
kłuło w ramionach i dosięgło wnętrzności. Rozpacz mrowiem wpełzała we włosy. Głos
wewnętrzny odezwał się przez jej usta:
– A ja?
Pani Odrowążowa mówiła coraz ciszej, coraz wyraźniej, przyciskając ją do swego boku:
– Jesteś przecie młodziutka... Kochasz go. Uratowałaś mu życie. On ciebie kocha. Byliście
ze sobą. Ja wszystko wiem i przebaczam. Lecz on teraz jest tak chory! Pomyśl, ty, jedyna,
która go kochasz... Przecież musi się w spokoju, w dobrym klimacie leczyć, z dala od tych
strasznych pól i lasów. Musi innymi spojrzeć oczami na wszystkie sprawy. Musi w swej
duszy przekląć te lekkomyślne przedsięwzięcia, te obłąkane zamysły!
77
Salomea w głębokiej swojej boleści nagle ujrzała cień ojca – i cień tego, co w sąsiedztwie
tej altany leżał w ziemi. Dumny żal w niej drgnął. Niezłomny honor, którego dotąd nigdy w
sobie nie odczuwała, kazał powiedzieć:
– On nie przeklnie tych obłąkanych zamysłów!
– Otóż musi! Co jest godne przekleństwa, musi być przeklęte!



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  jedno słowo nieprawdy! – Ach! Salomea z jękiem przypadła do ramienia pani...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.