..
– Jaśnie pani także bardzo prosiła, proszę pana, żeby spróbował pan nikogo nie zirytować.
– Przekaż jej, że spróbuję.
– A pańska lektyka czeka przed drzwiami, proszę pana.
Vimes westchnął.
– Dziękuję. W ogrodowej sadzawce siedzi człowiek. Wyłów go i poczęstuj herbatą. Wydaje się, że to obiecujący młodzieniec.
– Oczywiście, proszę pana.
Lektyka... No tak, lektyka. Prezent ślubny od Patrycjusza. Vetinari wiedział przecież, że Vimes kocha chodzić po ulicach miasta. Jakie to dla niego typowe, że dał w prezencie coś, co na chodzenie nie pozwala.
Czekała przed wyjściem. Obaj nosiciele wyprostowali się na jego widok.
Sir Samuel Vimes, komendant Straży Miejskiej, znów się zbuntował. Może naprawdę musi korzystać z tego draństwa, ale...
Spojrzał na przedniego nosiciela i kciukiem wskazał mu drzwiczki lektyki.
– Wsiadaj – polecił.
– Ależ proszę pana...
– Mamy pogodny ranek. – Vimes zdjął płaszcz. – Sam będę prowadził.
 
Najdrośsi mamo i tato...
 
Kapitan Marchewa ze Straży Miejskiej Ankh-Morpork miał dziś dzień wolny. Spędzał go rutynowo. Najpierw jadł śniadanie w jakimś dogodnym barze. Potem pisał list do domu. Listy do domu zawsze sprawiały mu trochę problemów. Listy od rodziców zawsze były ciekawe, pełne statystyk wydobycia i ekscytujących informacji o nowych sztolniach i obiecujących żyłach minerałów. On za to musiał im pisać o morderstwach i innych podobnych sprawach.
Przez chwilę gryzł koniec ołówka.
 
Miniony tydzień znowu był ciekawy [napisał]. Kręcę się ciągle niby mucha z niebieskim tyłem, Nie Ma Co! Otwieramy nowy komisariat na Flaku, co jest dogodne dla Mroków, więc teraz mamy już nie mniej niż 4 licząc na Sióstr Dolly i przy Długim Murze, a ja jestem jedynym Kapitanem więc bez przerwy, jestem na nogach. Osobiście tęsknię za czasami, kiedy byliśmy tylko ja, Nobby i sierżant Colon ale mamy w końcu Wiek Nietoperza. Sierżant Colon odchodzi na emeryturę pod koniec miesiąca, mówi że pani Colon chce żeby, kupił farmę i mówi jeszcze, że nie może się doczekać wiejskiego spokoju i Bycia Blisko Natury. Jestem pewien że życzylibyście, mu szczęścia. Mój przyjaciel Nobby ciągle jest Nobbym tylko bardziej niż przedtem.
 
Marchewa z roztargnieniem wziął z talerza niedojedzony barani kotlet i wsunął go pod stół. Rozległo się mlaśnięcie.
 
Zresztą wracając do rzeczy, jestem też pewien że wspominałem wam, o Chłopakach z Kablowej, chociaż dalej stacjonują przy Pseudopolis Yard, ludzie nie lubią kiedy strażnicy nie noszą mundurów ale, komendant Vimes mówi że przestępcy, też nie noszą mundurów, więc niech ich l*cho porwie.
 
Przerwał. Wiele mówił na temat kapitana Marchewy fakt, że po prawie dwóch latach spędzonych w Ankh-Morpork wciąż czuł się niepewnie, używając takich słów jak l*cho.
 
Komendant Vimes twierdzi, że musimy mieć tajnych policjantów, skoro popełniane są tajne przestępstwa...
 
Znowu przerwał. Kochał swój mundur. Nie miał innego ubrania. Sam pomysł strażnika w przebraniu był... no, był nie do pomyślenia. Kojarzył się z piratami żeglującymi pod fałszywą banderą. Albo ze szpiegami.
Po chwili znów zaczął pilnie stawiać litery.
 
...a komendant Vimes wie o czym mówi, jestem pewien. Uważa że to nie jest ta staroświcka policyjna robota kiedy się, łapało tych biednych ofermów za gupich żeby uciec!! W każdym razie to oznacza dużo więcej pracy i nowe twarze w straży.
 
Czekając, aż w myślach uformuje się nowe zdanie, Marchewa wziął z talerza kiełbaskę i opuścił ją poniżej kolan.
Znowu coś mlasnęło.
Kelner zakrzątnął się przy nim.
– Może jeszcze dokładkę, panie Marchewa? Na koszt firmy.
Każda restauracja i jadłodajnia w Ankh-Morpork proponowała Marchewie darmowe posiłki, z pełną satysfakcji świadomością, że zawsze będzie nalegał, by zapłacić.
– Nie, doprawdy... Było bardzo dobre. Tutaj proszę... dwadzieścia pensów i reszty nie trzeba.
– A jak tam ta młoda dama? Nie widziałem jej dzisiaj.
– Angua? Och, jest... kręci się tu i tam, wie pan. Na pewno jej powtórzę, że pan o nią pytał.
Krasnolud z zadowoleniem pokiwał głową i odszedł.
Marchewa starannie dopisał jeszcze kilka linijek, po czym zapytał bardzo cicho:
– Czy ten wózek z koniem wciąż stoi przed piekarnią Staloskórki?
Coś pod stołem zaskomlało.
– Naprawdę? To dziwne. Wszystkie dostawy skończyły się już przed godziną, a mąkę i żwir przywożą dopiero po południu. Woźnica siedzi na koźle?
Ciche szczeknięcie.
– I koń jest trochę za dobry jak na wózek dostawczy. No i wiesz, normalnie woźnica chyba założyłby mu worek z obrokiem. Poza tym mamy ostatni czwartek miesiąca, czyli u Staloskórki dzień wypłat. – Marchewa odłożył ołówek i grzecznie pomachał ręką, by zwrócić uwagę kelnera. – Można prosić o kubek kawy żołędnej, panie Świdro? Na wynos.
 
W Muzeum Chleba Krasnoludów w Zaułku Bąkowym pan Hopkinson, kustosz, był nieco podekscytowany. Pomijając wszelkie inne względy, właśnie został zamordowany. W tej chwili jednak uważał to jedynie za irytujący i niezbyt istotny szczegół.
Został zatłuczony na śmierć bochenkiem chleba. Jest to wydarzenie rzadkie, nawet w najgorszych ludzkich piekarniach, jednakże chleb krasnoludów ma niezwykłe właściwości jako broń zaczepna. Krasnoludy uważają piekarstwo za element sztuki wojennej. Kiedy wypiekają kamienne ciasteczka, nie jest to metafora.
– Popatrz tylko na to wgniecenie! – rzekł oburzony Hopkinson. – Całkiem zniszczył skórkę!
I PAŃSKĄ CZASZKĘ TAKŻE, zauważył Śmierć.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  – Dobrze, dobrze...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.