An'desha i Sejanes opanują strumienie energii skupiające się na Karalu, utrzymując stały przepływ mocy. Naj­bardziej groźne byłoby powstanie fal; gdyby jedna z nich poko­nała Karala, mógłby on zablokować przepływ mocy. Wtedy fala powrotna uderzyłaby we wszystkich. Sejanes i An'desha mieli także stworzyć z energii jednorodną mieszankę, by zachowywała się podobnie. Karal miał zmienić jej naturę, zanim prześle ją do urządzenia.
- Jesteśmy gotowi? - zapytał Śpiew Ognia, rozglądając się wokół. Każdy kiwnął głową i przez moment Karal na każdej twarzy zobaczył wyraz tej samej rezygnacji, którą czuł sam.
“Wszyscy są przekonani, że zginą, ale ze względu na pozo­stałych starają się robić dobrą minę”.
On zresztą czynił to samo. Mimo całej staranności, z jaką zaplanowali próbę, coś mogło się nie udać, a jeśli tak, wtedy nie jeden, lecz wszyscy zginą.
Nadchodzi - ostrzegł Altra, a potem nie było już czasu myśleć o czymkolwiek.
 
Charliss siedział w pełnym napięcia oczekiwaniu, co nie zdarzyło się od dziesiątków lat. Być może będzie to najpotęż­niejsze zaklęcie od czasów kataklizmu; na pewno najpotężniej­sze w historii Imperium. Z pozoru wyglądało to bardzo prosto - uwalniało się całą energię każdego magicznego przedmiotu i osoby w Skalnym Zamku, jakie Charliss mógł kontrolować. Zapewne zabije to wszystkich cesarskich magów. Jeśli nie, na wiele tygodni ich obezwładni, a całkiem możliwe, że zniszczy ich umysły. Charliss czerpał z tego przewrotną przyjemność, gdyż zaklęcie na pewno zabije swego twórcę, a on nie miał nic przeciwko zabraniu ze sobą w ostatnią drogę eskorty.
W tej chwili czuł jedynie wściekłość, nie pozostawiającą miejsca na inne uczucia. Myślał tylko o zemście.
Może będzie ostatnim cesarzem - za stwierdzeniem tym kryła się słodycz zemsty. Powiększał ją fakt, że nikt się nie dowie, iż to on tego dokonał - kilka osób wiedzących o rzucaniu zaklęcia brało je za zwykłą próbę przedłużenia życia.
Zapewne obwinia za wszystko Mellesa, gdyż magowie, któ­rzy zginą, byli blisko związani z cesarzem. To sprawiało jeszcze większą radość. Melles zostanie oskarżony o zniszczenie Impe­rium, a Charlissowi ludzie przez kontrast przypiszą wszelkie zalety, jakich baron nie posiadał. Melles zostanie łotrem, a Charliss - świętym męczennikiem. Co za wyrafinowana zemsta!
Jedyne, co mogłoby ją jeszcze uświetnić, to pewność, że zginie także Tremane. Jednak to nieważne; nie można mieć wszystkiego. Jeśli nawet wielki książę nie zginie w katastrofie spowodowanej przez Charlissa, może będzie tego później żałował.
Cesarz zebrał w dłoniach nitki mocy i czekał na rozpoczę­cie burzy.
 
W wielkiej sali zamku Tremane'a odbywało się dziwne spot­kanie. Tashiketh i cztery gryfy, kapłani z orszaku Solaris, którzy zostali do pomocy, Elspeth i Gwena, Mroczny Wiatr i Vree, dyheli Brytha, wszyscy magowie Tremane'a, dwóch zaklinaczy pogody z samego Shonaru i ojciec Janas stali w koncentrycznych kręgach wokół króla. Znalazł się tu każdy, kto posiadał choćby najmniejszy dar magii, a wszyscy mieli pracować nad tym sa­mym zadaniem: stworzeniem i podtrzymaniem osłon. Jeśli uda im się utrzymać je nad Shonarem, wykonają zadanie, jeśli nie nad miastem, to spróbują utrzymać je nad zamkiem, jeśli nie nad zamkiem - to chociaż nad sobą.
Scena wyglądała nierealnie, jak ze snu. Elspeth starała się ze wszystkich sił zapanować nad strachem, równie głębokim i wszechogarniającym jak lęk nocnego koszmaru. Po raz pierw­szy grożące jej niebezpieczeństwo było nieuchwytne, nieubłaga­ne i nie miało twarzy. Nie był to żaden łotr pokroju Ancara czy Zmory Sokołów, ale straszliwa rzecz uwolniona tysiące lat temu, teraz znów powracająca, by siać zniszczenie, zbyt stara, bez­osobowa i potężna, by ją zrozumieć, lecz zbyt realna, by nie przerażać.
Niebezpieczeństwo - całkiem realne - będzie jeszcze więk­sze, jeśli grupie w Wieży się nie powiedzie. Od trzech dni w Hardornie szalała zamieć, najdziwniejsza, jaką widziała Elspeth. Zielonkawe błyskawice gdzieś nad zasłoną śniegu prze­cinały oślepiającymi błyskami całe niebo, lecz nie oświetlały niczego prócz bieli. Donoszono o trąbach powietrznych i lecą­cych z wiatrem duchach, dziwnych istotach, których głosy mie­szały się z wyciem wiatru. Nie potwierdzono tych raportów, ale Elspeth nie podważyłaby żadnego z nich.
Każda burza powodowała gorsze skutki - choć osłony nad ogniskami wytrzymywały, nie sprawiając problemów. Jednak ta burza miała być gorsza, o wiele gorsza, niż jakakolwiek poprzed­nia. Był to powrót pierwotnego wybuchu, który spowodował wszystkie burze tak dawno temu.
Nikt nie potrafił przewidzieć, co zdarzy się w przypadku, gdy nie powiedzie się grupie w Wieży - wiedzieli tylko, że skutki będą straszliwe. Natura już wymknęła się spod kontroli; czy poradzą sobie przez lata czegoś takiego?
Nieważne. To nie zależało od niej i mimo wszystko wydawa­ło się mało realne. Nigdy jeszcze nie była tak bezradna wobec zagrożenia, nigdy jeszcze nie zdarzyło się tak, że nie miała żadnego wpływu na to, co się stanie. Czuła się bezsilna - i nie podobało jej się to uczucie.
Mroczny Wiatr uścisnął jej dłoń, a Gwena potarła jej ramię swym miękkim nosem. Cóż, przynajmniej nie była sama; nikt w tej komnacie nie kontrolował sytuacji bardziej, niż ona.
- Czas - powiedział Tremane ochryple. - Nadchodzi.
A potem było już za późno, by myśleć o czymkolwiek - mogła jedynie połączyć umysł, serce i moc z innymi, tak różny­mi, osłonić się i z mroczną determinacją wytrzymać...
 



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  Kiedy dojdzie do uwolnienia ogromnych ilości energii, Śpiew Ognia uruchomi urządzenie i będzie je trzymał otwarte, co bardzo przypominało działanie kanału -...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.