Mówił dobrze po valdemarsku, z ledwo wyczuwalnym akcentem. Karal poczuł ulgę, gdyż on opanował zaledwie podstawy shin'a'in. - Myśleliśmy, że przyjdziesz i odejdziesz...
Zamilkł, jakby nagle zdał sobie sprawę, iż słowo “odejść” niemal się spełniło.
Karal wzruszył ramionami.
- My również nie mieliśmy takich planów, Zaprzysiężony - odrzekł uprzejmie.
Shin'a'in roześmiał się.
- Prawda; zapewne nawet twój bóg nie był w stanie prze­widzieć tego co się stało. Na pewno zaś nie nasza Bogini! A jeśli nawet wiedziała, uznała, że lepiej nie dzielić się z nami swą wiedzą. Ale teraz - cóż, skoro Bramy, którą się tu dostaliście, już nie ma, a zbliżają się nasze zimowe zawieje, uznaliśmy, że musimy stać się gospodarzami z prawdziwego zdarzenia.
Kiedyś Karal byłby wstrząśnięty wezwaniem innego bó­stwa niż Vkandis Pan Słońca - i jeszcze bardziej tym, że jed­nym tchem można wymienić Jego i Gwiaździstooką Boginię Shin'a'in. Później zdołałby to znieść, lecz oburzyłby się na tak poufały sposób mówienia o bóstwie, jakby ten, kto mówi, stykał się z nim osobiście.
Teraz wiedział więcej; Zaprzysiężeni Mieczowi rzeczywiście się z Nią stykali. Znano Ją z tego, że do niektórych swych wyznawców przemawiała regularnie, a czasami nawet interwe­niowała w ich życie. W końcu nie bardzo różniło się to od więzi pomiędzy Vkandisem a Synem Słońca.
- Mówiono mi, że znaleźliśmy się na takim rozdrożu, iż każdy rezultat był równie prawdopodobny - odrzekł ostrożnie, mrużąc oczy z bólu. - Może dlatego Ona nie dała wam znać, że zostaniemy raczej niespodziewanymi lokatorami niż gośćmi.
- Dobrze powiedziane! - odparł ciepło Shin'a'in. - No tak, zostaliście lokatorami. Mieszkacie pośród naszych namio­tów, więc wypada zapewnić wam nieco lepsze warunki niż te, jakie mieliście do tej pory. Po pierwsze: jestem Chagren shena Liha'irden i mam być twoim uzdrowicielem. Lo'isha to dobry człowiek i doskonały szaman, ale jego zdolności uzdrowicielskie nie są wystarczające. Uwierz mi, ja potrafię ci pomóc.
Karal nie zdołał ukryć zaskoczenia; uzdrowiciel pośród Za­przysiężonych? Chagren dostrzegł jego zdziwienie i zachichotał.
- Biorąc pod uwagę nasze zadanie, czyli strzeżenie Rów­nin, czy nie wydaje się logiczne, iż czasami potrzebujemy uzdro­wiciela? Byłem nim, zanim zostałem Zaprzysiężony, a zaprzysiężyłem się częściowo dlatego, że chciałem walczyć z Ancarem. Ślubowałem sobie, iż nigdy już nie postawię się w sytuacji, kiedy nie będę zdolny obronić tych, których miałem uzdrowić. We­zwałem Ją. Przyjęła moją przysięgę. Nie wszyscy z nas, którzy służą tak blisko Niej, mają za sobą tragiczne przejścia i utracili bliskich. - Spoważniał na moment. - Chociaż wielu, owszem. Ci, którzy widzieli zbyt wiele, by przetrzymać i zachować zdro­we zmysły, wzywają Ją i są włączani w Jej szeregi.
“Ci, którzy widzieli zbyt wiele...” Karal mimowolnie spoj­rzał na An'deshę; wzrok Chagrena powędrował w ślad za spoj­rzeniem Karala. Uzdrowiciel zerknął na niego z góry.
- Ciekawe. Myślisz o nim?
Karal zamrugał zaskoczony bezpośredniością Shin'a'in.
- Czasami zastanawiam się, czy dla An'deshy istnieje miej­sce po tym, co przeszedł.
Chagren zamknął na chwilę oczy, przestając się uśmiechać.
- Jest - odpowiedział po chwili. - Jeśli zdecyduje się je zająć. Nie ma zdarzeń tak niezwykłych, byśmy nie mogli ich przyjąć. Może jego miejsce nie jest pomiędzy Zaprzysiężonymi Mieczowi, ale pośród Mądrych, noszących granat nocnego nieba i kończącego się dnia. Oni przysięgają raczej mądrości niż mieczowi i według mnie wśród nich poczułby się dobrze. Ale to on musi podjąć decyzję. Znów się uśmiechnął.
- Tymczasem to ja mam ci ulżyć, podczas gdy moi rodacy spróbują sprawić, by on odnalazł swoje miejsce na jak najdłuższy czas. Zatem - czy byłeś już kiedyś uzdrawiany?
- Nie. Valdemarska uzdrowicielka uznała, że bardziej po­mogą mi zioła i lekarstwa niż prawdziwe uzdrawianie.
- Mądry uzdrowiciel wie, kiedy uzdrawiać, a kiedy zosta­wić to czasowi - odrzekł z aprobatą Chagren. - Tym razem jednak będziesz poddany prawdziwemu uzdrawianiu, które, jak sądzę, nie jest obce kapłanom Słońca. Proszę tylko o to, żebyś zamknął oczy i odprężył się, a kiedy poczujesz mojego ducha, pozwolił mu się dotknąć. To chyba proste, prawda?
- Chyba tak - odrzekł Karal, czując powracający i coraz silniejszy ból głowy. Wszelka niechęć, jaką mógł poczuć, znik­nęła z tym nowym atakiem bólu. Posłusznie zamknął oczy i cze­kał, powoli zmuszając napięte mięśnie do rozluźnienia.
W chwili, kiedy “poczuł ducha” Chagrena, wiedział dokład­nie, o co chodziło uzdrowicielowi. Poczuł się podobnie jak wtedy, gdy pierwszy raz porozumiewał się z Florianem. I tak jak wtedy, kiedy Florian poprosił go o “wpuszczenie do umysłu”, opuścił wewnętrzne bariery, z których istnienia nawet nie zdawał sobie sprawy, będąc Karalem z Karsu.
Jednak tym razem zamiast myśli i uczuć napływających do umysłu, poczuł łagodną falę ciepła; zmywała ból, odprężała go i dawała poczucie bezpieczeństwa.
Otworzył oczy. Zdawało mu się, że wszystko trwało chwilę, ale Chagrena już nie było. Na jego miejscu stały metalowy dzbanek i kubek, a w całej komnacie i w sąsiednich pomieszcze­niach pojawiły się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nowe sprzęty i osoby.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  - Cóż, nie o to nam chodziło, kiedy odsłoniliśmy przed tobą nasz sekret, młody cudzoziemcze - powiedział Shin'a'in czy­stym, lekko szorstkim tenorem, który...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.