Byłoby dobrze, gdyby jakiś oficer został z tyłu, żeby pozbierać maruderów.
– Bardzo trafna uwaga, panie poruczniku – powiedział Diaspranin. – Wybaczy mi pan na chwilę?
Machnął na Erkum Pola i podszedł do czwórki opancerzonych marines.


* * *

Julian nadzorował odprawę swojego dowódcy. Karowi powierzono trudny problem taktyczny i dano mało czasu na jego rozwiązanie, ale generał zajął się przy gotowaniami jak prawdziwy profesjonalista. Niektórzy z jego dowódców pułków i batalionów nie wyglądali na zadowolonych z przydzielonej im misji. Nagle ktoś zastukał w pancerz Juliana.
– Hej, Krindi. Jak się masz?
– Jak zwykle, panie plutonowy – odparł poważnie Mardukanin. – Mamy mały problem w kompanii Delta. Dowódca właśnie powiedział mi, że byłoby lepiej, gdyby został z tyłu i pozbierał maruderów.
– O, cholera – powiedział Julian. – Ktoś go słyszał?
– Oprócz Erkuma i mnie? Nie sądzę.
– To dobrze – odetchnął marine. – Przynajmniej nie będę musiał go zabić.
Julian zamyślił się na chwilę. Jedyną osobą, która mogła odebrać oficerowi dowodzenie – a temu zdecydowanie należało je odebrać – był Bistem Kar, jednak dowódca K’Vaernijskiej Gwardii był teraz za bardzo zajęty, żeby zawracać mu głowę jednym żołnierzem.
– Powiedz mu, że do czasu podjęcia decyzji przez generała Kara jest czasowo przeniesiony na tyły. Kiedy reszta sił wyjdzie w pole, ma się zgłosić do generała Bogessa.
– To tak można? – spytał Fain. – To znaczy, zgadzam się, ale czy tak można?
– Ja mogę – powiedział marine. – Powiem o tym Pahnerowi. Nie wysyła się w pole oficera, który nie potrafi się zachować w obecności żołnierzy. Trzeba z niego zrobić żołnierza, ale nie teraz. Wyjaśnię wszystko Karowi i dowódcy batalionu, kiedy przyjdzie pora.
– Ostatnie pytanie – powiedział Fain. – Kto przejmie kompanię? Nie mamy żadnych innych oficerów, tylko sierżanta z Gwardii, a on ustawia wszystkich w szeregu i sprawdza, czy mają amunicję.
Julian był szczęśliwy, że dzięki zbroi nie widać wyrazu jego twarzy.
– Ty ją przejmiesz – powiedział. – Powiedz sierżantowi, że obejmujesz czasowo dowodzenie, dopóki nie wyznaczy się wykwalifikowanego oficera. Opowiem wszystko Karowi zaraz po naradzie.
– Wspaniale – mruknął sarkastycznie Fain. – Gdybym wiedział, że ten dzień nadejdzie, nie wziąłbym od pana piki.
– Gdybym ja wiedział, że ten dzień nadejdzie, nigdy bym ci jej nie dał – odparł ze śmiechem Julian.


* * *

– Wyruszają – powiedział Roger, dłubiąc w misce z jedzeniem. Nowy kucharz nie radził sobie tak jak Matsugae z mardukańskim chili.

146 – To połowa naszych sił – powiedziała Despreaux, robiąc szybkie obliczenia w systemie hełmu. – Kto, do cholery, pilnuje składów?
– Na południe od miasta? My. Oprócz tego sześciuset, może ośmiuset kawalerzystów w linii prostej stąd do bagien D’Sley i kilka oddziałów na wschodzie. Jeśli przydarzy nam się coś złego, żołnierze bawiący się w poganiaczy i woźniców wesprą nas, oczywiście, ale są porządnie rozrzuceni. No i mamy tragarzy w Sindi.
– Samo ustawienie ich w szyku zajęłoby kilka godzin – wtrąciła Beckley. – Przy okazji, cieszę się, że wreszcie daliście sobie buzi i jesteście razem.
– Jesteśmy razem? – Roger spojrzał na kapral z uniesioną brwią.
– Wygrałam prawie pięć tysięcy kredytek, jeśli tylko uda mi się wrócić do domu i je odebrać – odparła Beckley z uśmiechem..
– Tak właśnie myślałam, ty chciwa dziwko – roześmiała się Despreaux.
– Ja? Chciwa? Niesprawiedliwie mnie osądzasz. Jestem po prostu szczęśliwa, że kolejny raz zwyciężyła miłość.
– Miejmy nadzieję – powiedział Roger, nagle poważniejąc. – Byłoby miło, gdyby coś nam się wreszcie udało.

147 ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY

– Skąd, na demony, wzięło się tyle tej gównosiadzkiej kawalerii? – spytał Sof Knu, patrząc zza gęstych krzaków na kilkunastoosobowy patrol jazdy. Z ciemnego nieba siąpił deszcz.
Ostatnie pięć dni minęło pod znakiem coraz większej frustracji. Plemię De’na dotarło do drogi prowadzącej do Przystani K’Vaerna, ale nie było tam jazdy zakutych łbów, chociaż na ziemi widniało trochę rozmytych przez deszcz śladów. Bomani złapali kilku mieszkańców lasu i próbowali wydobyć z nich informacje, ale wszyscy oni twierdzili, że nic nie wiedzą. W końcu jeden przyznał, że widział jakichś jeźdźców, ale miejsce, które wskazał, było tak blisko Sindi, że De’n oczywiście mu nie uwierzył
i rozkazał swoim oprawcom ukarać go za kłamstwo. Ponieważ jednak wciąż wykrzykiwał to samo, wódz postanowił to miejsce sprawdzić. Trafił jednak tylko na te przeklęte patrole. Na szczęście gównosiady jeszcze go nie wypatrzyły.
– Możemy ich z łatwością zmieść – powiedział Knu. – Powiedz tylko słowo.
– Dobrze – warknął wódz, wyciągając toporek. – Kiedy tylko plemię się zbierze, zaatakujemy ich. Ich i wszystko, co stanie nam na drodze.


* * *

– Co to było? – Roger oderwał wzrok od mapy i zaczął nadsłuchiwać.
– Co? – spytała Despreaux. – Słyszę tylko deszcz.
– Strzały – odparł książę. – Na południowym zachodzie.
Wstał, próbując zlokalizować źródło odgłosów, ale krótka wymiana ognia już ucichła.
– Może ktoś strzelał do chrystebestii? – podpowiedział niepewnie Chim Pri.
– Może to jeden z patroli kawalerii – powiedział Roger. Spojrzał na zalany deszczem ciemny las i mimo mardukańskiego ciepła zadrżał. – Chim, na koń. Jedź na południowy zachód i zobacz, co tam się dzieje. Jeśli ci się uda, znajdź ten patrol i dowiedz się, dlaczego strzelali.
– Już nie strzelają – zauważył Turkol Bes.
– Wiem. Mimo to chcę wiedzieć, dlaczego strzelali.
– Już idę – powiedział Pri, wbijając wzrok w mokrą, nieprzeniknioną ciemność. – Ale bądźcie gotowi szybko do nas dołączyć w razie jakichś kłopotów.
– Będziemy – zapewnił go Roger i włączył komunikator hełmu. – Sierżancie Jin?


* * *



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  – Szczerze mówiąc – powiedział, prostując ramiona – jeżeli nam brakuje pół plutonu, podejrzewam, że w innych oddziałach pułku jest tak...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.