— Nie trzymam cię. Ale teraz to… — Zmieszała się. Wypiła swoją lemoniadę — tak nazwałem w myśli ten musujący trunek — a ja znów nie wiedziałem, co powiedzieć. Jakie to wszystko było trudne.
— Opowiedz mi o sobie — zaproponowałem — chcesz?
— Dobrze. A ty mi potem powiesz?…
— Tak.
— Jestem na Kawucie, drugi rok. Opuściłam się trochę ostatnio, nie piastowałam regularnie, i… tak jakoś. Szóstkę mam nieciekawą. Tak naprawdę, to… nikogo nie mam. To dziwne…
— Co?
— Że nie mam…
I znów te ciemności. O kim mówiła? Kogo nie miała? Rodziców? Kochanków?
Znajomych? Jednak Abs miał rację, że bez ośmiu miesięcy w Adapcie nie dam sobie rady.
Ale teraz, bardziej może niż przedtem, nie chciałem, skruszony, wracać do szkółki.
— I co dalej? — spytałem, a że trzymałem wciąż kubek w ręku, pociągnąłem znowu łyk tego mleka. Oczy jej rozszerzyły się od zdziwienia. Coś, jakby kpiący uśmieszek, tknęło jej wargi. Wychyliła swój kubek do dna, sięgnęła ręką do puszystego okrycia ramion i rozdarła je
— nie rozpięła, nie rozebrała, tylko zdarła, a strzępy wypuściła z palców, jak śmiecie.
— W końcu mało się znamy — powiedziała. Była jakby swobodniejsza. Uśmiechała się.
Chwilami stawała się śliczna, zwłaszcza gdy mrużyła oczy, a dolna warga, kurcząc się, ukazywała lśnienie zębów. Miała w twarzy coś egipskiego. Egipski kot. Włosy więcej niż czarne, a kiedy ściągnęła z ramion i piersi futrzany puch, zobaczyłem, że wcale nie jest taka chuda, jak mi się zdawało. Ale dlaczego podarła?… Czy to coś znaczyło?
— Miałeś mówić? — powiedziała, patrząc na mnie znad kubka.
— Tak — .powiedziałem — i poczułem tremę, jakby od moich słów Bóg wie co miało zależeć. — Jestem… byłem pilotem. Ostatni raz byłem tu… nie przestrasz się!
— Nie. Mów!
Jej oczy były uważne i błyszczące.
— Sto dwadzieścia siedem lat temu. Miałem trzydzieści lat. Ekspedycja… byłem pilotem wyprawa do Fomalhaut. To jest dwadzieścia trzy lata świetlne. Lecieliśmy, w jedną i drugą stronę, sto dwadzieścia siedem lat czasu Ziemi i dziesięć lat czasu pokładowego. Cztery dni temu wróciliśmy… „Prometeusz” mój statek — został na Lunie. Przyjechałem stamtąd dziś.
To wszystko.
Patrzyła na mnie. Nic nie mówiła. Jej wargi poruszyły się, rozwarły, zeszły. Co to było w jej oczach! Zdumienie? Podziw? Strach?
— Dlaczego nic nie mówisz? — spytałem. Musiałem odchrząknąć.
— To… ile ty naprawdę masz lat?
Musiałem się uśmiechnąć; nie był to miły uśmiech.
— Co to znaczy — naprawdę? Biologicznych czterdzieści, a według ziemskich zegarów
— sto pięćdziesiąt siedem…
Długie milczenie i nagle:
— Czy tam były kobiety?
— Czekaj — powiedziałem. — Masz coś do picia?
— Jak to?
— Coś trującego, wiesz. Mocnego. Alkohol… czy go już nie pije?
— Bardzo rzadko… — odpowiedziała całkiem cicho, jakby myślała o czymś innym. Jej ręce opadły dotknęły metalicznego błękitu sukni.
— Dam ci… angehenu, chcesz? Prawda, ty nie wiesz co to jest?
— Nie. Nie wiem — odpowiedziałem z niespodziewaną zaciętością. Poszła do baru i wróciła z małą pękatą flaszką. Nalała mi. Był w tym alkohol — niewiele — było coś jeszcze
— osobliwy, cierpki smak.
— Nie gniewaj się — powiedziałem, wychyliwszy kubek, i nalałem sobie drugi raz.
— Nie gniewam się. Nie odpowiedziałeś, może nie chcesz?
— Czemu nie? Mogę. Wszystkiego było nas dwudziestu trzech, na dwóch statkach. Drugi to „Ulisses”. Po pięciu pilotów, a reszta — uczeni. Nie było żadnych kobiet.
— Dlaczego?
— Przez dzieci — wyjaśniłem. — Nie można chować dzieci na takich statkach, a jeśli nawet można, nikt tego nie chce. Przed trzydziestką nie da się lecieć. Trzeba mieć za sobą dwa wydziały, plus cztery lata treningu, łącznie dwanaście lat. Jednym słowem —
trzydziestoletnie kobiety mają zwykle dzieci. Były i… inne względy.
— A ty? — spytała.
— Byłem sam. Wybrano samotnych. To znaczy — ochotników.
— Chciałeś…
— Tak. Rozumie się.
— I nie…
Urwała. Wiedziałem, co chciała powiedzieć. Milczałem.
— To musi być niesamowite… tak wrócić… — powiedziała prawie szeptem. Wzdrygnęła się. Naraz spojrzała na mnie, policzki pociemniały jej, to był rumieniec.
— Słuchaj, to, co mówiłam przedtem, to był tylko żart, naprawdę…
— O tych stu latach?
— Tak powiedziałam, ot, żeby coś powiedzieć, to nie miało…
— Przestań — mruknąłem. — Jeszcze trochę przeprosin, a naprawdę poczuję ten czas.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  — Jak chcesz — powiedziała w końcu...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.