— Witolda nie ma — dodał Janusz spojrzawszy na stół przede mną. — On ratuje nasz honor.
Istotnie, czwarty, chwilowo nieobecny, spełniał czynności wymagające kolosalnego wysiłku umysłowego. Wkreślał cyrklem drzewa na planie sytuacyjnym. Rzeczywiście, zawsze co kółka, to nie kropki...
Wróciliśmy do naszych skomplikowanych zajęć. Zamierzałam snuć dalej ponure rozważania, wiodące nieodparcie do wniosku, że wyższe studia nie mają żadnego sensu, ale zadzwonił telefon.
— Do ciebie — powiedział Janusz.
Wzięłam do ręki słuchawkę.
— Jak się masz, moja droga — usłyszałam znajomy głos zaprzyjaźnionej pani z Redakcji. — Czy możesz mi powiedzieć, co ty sobie właściwie myślisz?
Zdziwiłam się.
— Myślę? Jak to? Ja w ogóle nic nie myślę...
— Tak właśnie przypuszczałam i muszę ci się przyznać, że mnie to coraz bardziej martwi. Czy ty wreszcie przestaniesz robić ze mnie idiotkę? Czy ty mi dasz ten artykuł o domach kultury?...
Gdybym nie siedziała, bez wątpienia ugięłyby się pode mną nogi. Artykuł o domach kultury!...
— ... Jak długo jeszcze ja mam świecić za ciebie oczami przed moim szefem?! Już drugi numer zapycham byle czym, bo do ostatniej chwili zostawiam miejsce na twój przeklęty artykuł!...
Oczywiście, wiedziałam, że mnie dziś coś złego spotka. Jest środa, we wszystkie środy spadają na mnie rozmaite ciosy i nieszczęścia.
— Przestań! — jęknęłam. — Przestań, nie znęcaj się nade mną! Dam ci ten cholerny artykuł, dam, już w tym tygodniu!
— Obiecujesz mi już drugi miesiąc...
— Tym razem dam ci na pewno, tylko ucichnij! Już go napisałam, zabrakło mi konceptu na zakończenie. Ale przysięgam, że się skupię, i dostaniesz go najdalej w sobotę.
— Ostatni raz ci wierzę. Jeżeli mi go nie dasz do poniedziałku rano!...
— Dobrze, już dobrze, dam!...
Kropki, kreski, plastelina i sens wyższych studiów przestały mnie nagle obchodzić. Telefon z Redakcji przypomniał mi nie tylko ten wstrętny artykuł, który, częściowo napisany, w wirze późniejszych wydarzeń zupełnie wywietrzał mi z głowy, ale przypomniał mi także te późniejsze wydarzenia...
Zanim jeszcze wpadłam ostatecznie w moją przeraźliwą chandrę, zdążyłam popełnić ostatnie głupstwo. W przypływie zamroczenia zadzwoniłam jeszcze raz do mojej ofiary. W głębi duszy miałam cichą nadzieję wyjaśnić choć część wątpliwości, które mi mgliście chodziły po głowie.
Zdawało mi się, że przecież facet powinien się zainteresować faktem posiadania w Warszawie prawie sobowtóra, a może nawet powinien o nim wiedzieć i znać go przynajmniej z widzenia? A przy tym nieco niewyraźna wydawała mi się sprawa owego przyjaciela, który zapowiadał mi przez telefon niesprecyzowane kataklizmy.
Wnosząc z uprzejmości okazywanej przez tego pana w Bristolu w dramatycznych chwilach wyjaśnień, mogłam oczekiwać, że przez telefon będzie rozmawiał ze mną równie uprzejmie. Tymczasem nastąpiło coś dziwnego. Pan był uprzejmy, ale lodowato. Ton rozmowy był taki, że mi się błyskawicznie odechciało czegokolwiek dowiadywać. Odniosłam nieodparte wrażenie, że on mnie podejrzewa o jakąś potężną mistyfikację, mającą na celu uwiedzenie go, usidlenie, wykorzystanie i Bóg wie co jeszcze. Mój duch przekory nawalił i nie wszedł do akcji, zdenerwowało mnie to, napełniło niesmakiem i do reszty zdegustowało.
Na domiar złego pan z pokoju trzysta trzydzieści sześć zaraz potem wyjechał bez pożegnania i tak zostałam, dubeltowo nieszczęśliwa, obrażona i winna mu pięćset złotych.
A teraz Redakcja upominała się o zaległy artykuł!...
Fragmentarycznie uwieczniony płód mojego ducha gdzieś mi zginął. Przewróciłam do góry nogami całe mieszkanie, stwierdzając niezbicie, że wpadł jak kamień w wodę. Pisałam go kawałkami na różnych rzeczach i w różnych okolicznościach. Zaczęłam w domu, w cienkim, żółtym zeszycie, potem miałam trochę w notesie, napisane w czasie wyjątkowo nudnej Rady Technicznej, a resztę na wielkim kawale papieru w kratkę, który wetknęłam potem do tego żółtego zeszytu. Możliwe zresztą, że zeszyt nie był żółty, tylko zielony, w każdym razie niezależnie od koloru diabli go wzięli i z całej twórczości został mi tylko ten kawałek w notesie.
Kawałek w notesie był zupełnie nieźle napisany, więc ogarnęło mnie jeszcze większe przygnębienie, bo nie ma nic gorszego, niż pisać coś, co się już raz dobrze napisało i czego sobie w żaden sposób nie można przypomnieć. Ale nie miałam innego wyjścia. Wzięłam ten notes, papier, papierosy, nalałam sobie herbaty i ulokowałam się na tapczanie, pełna rozgoryczenia i nienawiści do siebie samej, do macierzystej Redakcji i do całego świata.
„Przekleństwo ciąży nad moim związkiem z domami kultury — pomyślałam. — Jeszcze teraz tylko telefonu brakuje”.
I wtedy właśnie zadzwonił telefon...
Niewinny dźwięk rozległ się jak głos przeznaczenia. Okoliczności były zupełnie takie, jak powinny być: nastrojowa lampka nad tapczanem, dookoła stosy szpargałów, w mojej duszy przygnębienie i wściekłość oraz wisząca nad tym wszystkim wizja nieszczęsnych domów kultury. Zanim sięgnęłam po słuchawkę, patrzyłam na nią przez chwilę, usiłując zgasić w sobie wybuchłą nagle bezsensowną, idiotyczną nadzieję.
— Słucham — powiedziałam wreszcie, po trzecim sygnale.
— Cztery czterdzieści dziewięć osiemdziesiąt jeden?
— Tak, słucham...
— Jest szef?
— Co?
— Jest szef? Prędzej!
Niespodziewane pytanie zaskoczyło mnie tak, że przez krótką chwilę nie wiedziałam, co odpowiedzieć, zwłaszcza że przed pytaniem usłyszałam przecież mój własny numer. Głos w telefonie był ostry, natarczywy, gniewny i bardzo mi się nie podobał. Zamiast wyjaśnić oczywistą pomyłkę, wpadłam w jeszcze większą wściekłość i poczułam gwałtowną antypatię do rozmówcy.
— Nie, proszę pana, nie ma szefa — powiedziałam z jadowitą uprzejmością. — Dostał boleści po zsiadłym mleku i wyszedł.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  — Rzeczywiście, mamy dziś wyjątkowo idiotyczne zajęcia — powiedział Wiesio, nie wiadomo dlaczego wyraźnie tym faktem uradowany...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.