— Wracam do łóżka i żeby was nie było słychać.
Ojciec spał głębokim snem.
Matka Janka nakryła się kołdrą i przymknęła oczy. Powoli nagrzewały jej się nogi. W pokoju było diabelnie zimno, szyby gęsto zamarznięte, wróble żałośnie ćwierkały na balkonie.
„Trzeba je też nakarmić” — pomyślała i zdrzemnęła się.
Śniło jej się, że płynie łódką po jeziorze. Słońce przygrzewało, Janek i Andrzej łowili wielkie, kolorowe ryby, ojciec wiosłował. Łódź kołysała się łagodnie.
Poczuła, że przygniata ją wielki ciężar, i próbowała się zerwać, lecz nie mogła. Janek siedział jej okrakiem na brzuchu i łachotał ją końcem wędki w czoło.
— Wstawaj, u nas kapie. Ale nie krzycz, bo myśmy tego nie zrobili.
Boso, w nocnej koszuli pobiegła do pokoju dzieci. Sufit był zalany wodą, woda kapała na podłogę, lała się po ścianach. W kuchni to samo. To samo w łazience.
— Łobuzy! — wrzasnęła. — Andrzej, idź, obudź ojca. Jak wyście to zrobili?
— To nie my — powiedział Andrzej rzeczowo. — To pewnie ta Zosia, co mieszka nad nami.
— Jaka znowu Zosia?
— Ta, co ma złote guziki przy swetrze i co jej ząb wyleciał z przodu.
Ojciec Janka na widok sufitu i ścian szybko oprzytomniał.
— Musiał im trzasnąć kaloryfer na górze — zdecydował. — Zaraz tam pójdę.
— To i ja idę z tobą, bo chcę zobaczyć, czy wypadł jej ten drugi — zawołał Andrzej.
Po chwili z łazienki rozległ się zrozpaczony krzyk ojca:
— Nie ma wody w kranach! A niech to diabli wezmą!
Dzwonek u drzwi. W drzwiach trzy postacie z kubłami.
— Czy u państwa może jest? Bo u nas nie ma.
— U nas też nie ma — powiedziała uprzejmie matka Janka owijając się mocniej szlafrokiem.
— Jak to nie ma? Jest pełno! — zawołał Janek. — Leje się w pokoju i w kuchni.
Matka Janka zatrzasnęła drzwi.
— Ja się dzisiaj już chyba nie ubiorę.
— Dam ci dwa złote — zaofiarował się Janek.
— Jakie dwa złote? — przerwał mu Andrzej.
— Te, co dostanę za to, że się ubrałem i że byłem cicho.
— Przecież już ich nie masz, bo sprzedałem ci za nie moje ryby.
— Jakie ryby? — chciał wiedzieć ojciec. — Te na niby, co złowiłem.
— Czy wszystkie dzieci są takie dziwne? — westchnął ojciec.
— Wszystkie — powiedział Janek poważnie. — Kasiński nawet mówił raz, że złowił wieloryba i potem sprzedawał tran. Mama, mnie jest zimno. Zobacz, woda leje się na wszystkie książki.
— I weź dwa kubły — krzyknęła matka Janka do wychodzącego ojca. — I przy okazji od razu przynieś wody z sąsiedniej kamienicy, bo nie ma z czego zrobić herbaty.
Po godzinie wrócił ojciec w bardzo dobrym humorze i bez wiader.
— Gdzie byłeś? — zdenerwowała się matka Janka. — Gdzie kubły? Kubły dziś to skarb. Gdzie woda? I w ogóle dlaczego wyglądasz, jakby cię głowa już nie bolała?
— Wody dziś nie będzie — zawyrokował ojciec. — Na górze pękły kaloryfery. Znaleźliśmy z Michalskim, gdzie i co, i zreperowałoby się, bo to głupstwo, tylko narzędzi nie mamy. Poza tym zamarzły rury, bo jest 22 stopnie zimna. Michalskim zalało spiżarnię. Pomogłem im powynosić zapasy. Mają doskonałą dereniówkę i wiśnie w alkoholu, i domową śliwowicę.
— Chłopcy, wkładamy wszystkie swetry i jedziemy do stryjka — powiedziała matka Janka energicznie.
— Pewnie — powiedział Janek. — Z tego mieszkania już nic nie będzie.
Ojciec nic nie mówiąc wyszedł, pewnie po kubły. Chłopcy wraz z matką, owinięci w swetry i szale, ruszyli na dół schodami. W bramie spotkali ojca niosącego wodę.
— Jak się ogolisz — powiedziała matka Janka łagodnie — to przyjdź do Heniów na obiad.
Na dworze panował okropny mróz. W autobusie było mało ludzi i bardzo zimno. Janek zaraz zaczął bawić rozmową jakąś osobę, która była tak pozawijana w różne wełniane szmaty, że widać jej było tylko oczy.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  — W skórę — powiedziała matka...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.