Bill podszedł do nich i zaczął się z nimi witać. Pomimo że w głębi serca czuł ogarniający go potworny strach, wraz z nimi, w jego wnętrzu zagościły błogość i szczęście. Dopiero teraz czuł, że naprawdę powrócił do domu.
 
3
 
Ben Hanscom chudnie
 
Mike Hanlon zamówił drinki i jakby w celu zamaskowania niedawnej chwili ciszy, wszyscy jednocześnie zaczęli mówić. Beverly Marsh, jak się okazało, nazywała się teraz Beverly Rogan. Powiedziała, że w Chicago poślubiła wspaniałego mężczyznę, który odwrócił jej życie o trzysta sześćdziesiąt stopni, i jak za sprawą czarów, zdołał przetransformować ją z jej skromnym talentem do szycia, w znaną projektantkę mody. Eddie Kaspbrak był właścicielem firmy wypożyczającej limuzyny w Nowym Jorku.
- Najprawdopodobniej moja żona jest teraz w łóżku z Alem Pacinem - rzekł półżartem i pozostali wybuchnęli śmiechem.
Wszyscy wiedzieli, jak potoczyły się losy Billa i Bena, ale Bill miał dziwne wrażenie, że ich zawody miały niewiele wspólnego z przyjaciółmi sprzed lat.
Beverly miała egzemplarze Joanny i Black Rapids w torebce (wydania w miękkich oprawach) i poprosiła go, żeby je dla niej podpisał. Bill zrobił to i przy okazji zauważył, że obie książki wyglądały zbyt świeżo, jakby kupiła je w kiosku na lotnisku, po wyjściu z samolotu. W tym samym tonie Richie powiedział Benowi, jak bardzo mu się podoba centrum łączności BBC w Londynie... ale w jego oczach można było dostrzec dziwne zakłopotanie, jakby nie potrafił skojarzyć tego budynku z tym człowiekiem... albo może raczej z grubym, palącym się do dzieła chłopcem, który pokazał im, w jaki sposób zatopić połowę Barrens za pomocą paru zakoszonych desek i zardzewiałych drzwiczek od samochodu. Richie był dyskdżokejem w Kalifornii. Powiedział im, że jest znany jako Człowiek Tysiąca Głosów, i Bill jęknął: - Boże, Richie, twoje głosy zawsze były niesamowite.
- Pochlebstwa nic ci nie dadzą, misteł - odparł z dumą Richie.
Kiedy Beverly spytała, czy nosi teraz szkła kontaktowe, Richie powiedział cicho: - Podejdź no bliżej, dzieee-cino. Spójrz mi w oczy.
Beverly zrobiła to, i wydała z siebie radosny okrzyk, kiedy Richie odchylił głowę, żeby mogła dostrzec dolne krawędzie szkieł, jakie nosił.
- Czy biblioteka jest nadal taka sama? - Ben zwrócił się do Mike’a Hanlona. Mike wyjął z portfela zdjęcie ukazujące bibliotekę z lotu ptaka. Pokazał je pozostałym z dumą mężczyzny, który pokazuje kolegom zdjęcie swoich dzieci, kiedy padło pytanie o jego rodzinę.
- Zrobił je jeden facet z samolotu - powiedział, podczas gdy fotka wędrowała z rąk do rąk.
- Próbowałem załatwić z radą miejską, żeby wykonać powiekszenie tej fotki na ścianę Biblioteki Dziecięcej. Szukałem sponsorów. Jak na razie, bez rezultatów. Ale dobre jest to zdjęcie, no nie?
Zgodzili się z nim. Ben trzymał je najdłużej, przyglądając mu się z uwagą. W końcu postukał palcem w wizerunek szklanego korytarza łączącego dwa budynki. - Kojarzy ci się to z czymś, Mikey?
Mike uśmiechnął się. - Twoje centrum łączności - powiedział, i cała szóstka roześmiała się w głos.
Podano drinki. Usiedli. Ponownie zapadła nagła i nieprzyjemna cisza. Patrzyli na siebie nawzajem.
- No więc? - zapytała swoim słodkim, jakby trochę zdyszanym głosem Beverly. - Za co wypijemy?
- Za nas - rzekł nagle Richie. I teraz już się nie uśmiechał. Bill napotkał jego spojrzenie, a zawarta w nim siła była nieomal nie do wytrzymania; nagle Bill przypomniał sobie siebie i Richiego na środku Neibolt Street po tym, jak istota, która mogła być klownem lub równie dobrze wilkołakiem, zniknęła - obejmujących się nawzajem ramionami i płaczących jak bobry. Kiedy uniósł swoją szklaneczkę, jego dłoń drżała i odrobina drinka wylała się na nakrycie.
Richie podniósł się powoli i reszta zaraz podążyła jego śladem - najpierw Bill, potem Ben i Eddie, Beverly, a na końcu Mike Hanlon.
- Za nas - powiedział Richie i jego dłoń, podobnie jak Billa, drżała nieznacznie. - Za Klub Frajerów, rocznik pięćdziesiąty ósmy.
- Za Frajerów - dołączyła się z lekka rozbawiona Beverly.
- Za Frajerów - rzekł Eddie. Jego twarz za szkłami okularów bez oprawek była blada i stara.
- Za Frajerów - rzucił Ben z lekkim uśmiechem.
Ich szklaneczki zetknęły się. Wypili. Ponownie zapadła cisza, i tym razem Richie jej nie przerwał. Tym razem cisza wydawała się potrzebna.
Znowu usiedli i Bill powiedział: - No to, Mike, wal. Powiedz nam, co się tu dzieje i co moglibyśmy zrobić.
- Najpierw zjedzmy - odparł Mike.
Jedli więc... jedli długo, ze smakiem. Jak w tym starym dowcipie o skazańcu, pomyślał Bill, ale tym razem - już od dawna - nie uskarżał się na brak apetytu. Ba, wydawało mu się, że od dzieciństwa apetyt tak mu nie dopisywał. Jedzenie nie było wyśmienite, ale nie można powiedzieć, aby było niesmaczne, a poza tym, było go w bród. Cała szóstka zaczęła się wymieniać półmiskami - żeberka, moo goo gaipan, duszone skrzydełka kurczaków, jajka, kasztany w plasterkach bekonu, kawałki wołowiny nadziane na drewniane szpikulce.
Zaczęli od talerzyków pu-pu, a Richie, bawiąc się przy tym jak dziecko, opiekał wszystko, co miał na talerzu, nad małą kuchenką ustawioną przed tacą, którą dzielił z Beverly - włącznie z połówką porcji jajka i czerwoną fasolą.
- Uwielbiam jadać wszystko na gorąco - powiedział Benowi. Zjadłbym nawet najgorsze gówno, gdyby mi je podsmażyli.
- Nie wątpię - rzucił Bill. Beverly dostała tak gwałtownego ataku śmiechu, że musiała wypluć w papierową serwetkę porcję jedzenia, którą właśnie włożyła do ust.
- Boże, chyba się porzygam - stwierdził Richie, dziwnie udanie imitując głos Dona Pardo, i Beverly roześmiała się jeszcze bardziej, a jej policzki poczerwieniały.
- Przestań, Richie - powiedziała. - Ostrzegam cię.
- Ostrzeżenie przyjęte - rzekł Richie. - Smacznego, kochanie.
Rose osobiście przyniosła im deser - wielki kopiec pieczonej Alaski, który postawiła u szczytu stołu, na wprost Mike’a, a następnie podpaliła.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  Nastała chwila ciszy i nagle w salce nastąpiła gwałtowna eksplozja śmiechu...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.