- Proszę bardzo: ojciec Caraxa odmawia rozpoznania jego ciała, obstając przy tym, że nie miał syna. Bardzo to dziwne. Wbrew naturze prawie. Nie ma takiego ojca na świecie, który dopuściłby się czegoś takiego. Nieistotne, jak wiele złości było między nimi. Śmierć ma w sobie coś takiego, że w każdym wzbudza wrażliwość. Stojąc przy trumnie, wszyscy widzimy tylko to, co dobre, lub to, co zobaczyć chcemy.
- Co to za wiekopomny cytat, don Gustavo - zakpił Fermin. - Nie ma pan nic przeciwko temu, bym wzbogaci! nim swój repertuar?
- Ale istnieją również wyjątki - zaoponowałem. - Z tego, co nam wiadomo, pan Fortuny był człowiekiem dość specyficznym.
- Wszystko, co o nim wiemy, to plotki z trzeciej ręki - rzekł Barceló.
- Jeśli wszyscy z uporem chcą kogoś przedstawić jako potwora, to mamy jedną z dwóch sytuacji: albo był to święty człowiek, albo ludzie gadają, co im ślina na język przyniesie.
- A panu, na odmianę, kapelusznik przypadł jakoś szczególnie do gustu
- powiedział Fermin.
- Jeśli wizerunek szwarccharakteru, z góry przepraszam, jeśli któryś z przedstawicieli szacownego cechu kapeluszników poczuje się urażony, zbudowany został wyłącznie na świadectwie dozorczyni, w pierwszym i instynktownym odruchu wątpliwości biorą u mnie górę.
- Ale wskutek zasady do trzech razy sztuka nie możemy być niczego pewni. Wszystko, co wiemy, pochodzi, jak pan mówi, z trzeciej lub nawet z czwartej ręki. I wszystko jedno, czy wliczamy w to dozorczynię, czy nie.
- Nie wierz temu, kto wierzy wszystkim - wytknął Barceló.
- Ma pan swój dzień, don Gustavo, szkoda gadać - zakpił Fermin.
- Perełka za perełką, jak na zamówienie. Tylko pozazdrościć tak przejrzystej wizji i pełnego oglądu.
- Jedyną pewną rzeczą w tym wszystkim jest to, że potrzebujecie mojej pomocy logistycznej i najprawdopodobniej finansowej, jeśli chcecie wyjść z tej szopki, zanim inspektor Fumero zaprosi was do specjalnie przygotowanego apartamentu w więzieniu San Sebas. Panie Ferminie, mniemam, że nie jest pan całkiem odmiennego zdania?
- Ja służę pod rozkazami Daniela. Jak Daniel rozkaże, to mogę i za Jezuska w żłobku robić.
- A twoje zdanie, Danielu?
- Panowie mają więcej doświadczenia. Co pan proponuje?
- Oto mój plan: gdy Fermin odzyska formę, ty, Danielu, pójdziesz z niezapowiedzianą wizytą do pani Nurii Monfort i wyłożysz jej karty na stół: wiemy, że skłamała i coś ukrywa, wiele lub tylko trochę, zobaczymy.
- A to wszystko po co? - spytałem.
- Żeby zobaczyć jej reakcję. Nic ci oczywiście nie powie. Albo znów skłamie. Ale najważniejsze to wbić banderillę, że posłużę się terminologią z tauromachii, a następnie już tylko patrzeć, dokąd nas doprowadzi byk, w tym przypadku jałóweczka. I wówczas do akcji wkracza pan, Ferminie. Gdy Daniel założy kotce dzwoneczek, pan zajmie się dyskretną obserwacją podejrzanej w oczekiwaniu, aż wpadnie. Wówczas przystąpi pan do śledzenia jej.
- Zakłada pan, że ona gdzieś się uda - zaprotestowałem.
- Człeku małej wiary. Oczywiście, że to zrobi. Prędzej czy później. I coś mi mówi, że w tym przypadku będzie to wcześniej niż później. To fundamenty kobiecej psychologii.
- A co pan w tym czasie zamierza robić, doktorze Freud? - zapytałem.
- To moja sprawa i dowiesz się we właściwym czasie. I będziesz mi wdzięczny.
Chciałem poszukać wsparcia w oczach Fermina, ale biedak, w trakcie tryumfalnego monologu Barceló, zasnął, obejmując Bernardę. Głowę przechylił w bok, a z ust w błogim uśmiechu ściekała mu ślina. Bernarda wydawała z siebie głębokie i rozgłośne chrapnięcia.
- Oby wreszcie ten okazał się przyzwoity - mruknął Barceló.
- Fermin to cudowny facet - zapewniłem.
- Nie wątpię, bo jakoś nie chce mi się wierzyć, by oczarował ją swym wyglądem. No już, idźmy stąd.
Wychodząc z pokoju, wpierw zgasiliśmy światło, następnie zamknęliśmy drzwi, zostawiając turkawki swemu losowi. Zdało mi się, że w oknach w głębi korytarza dostrzegam wschodzący brzask świtu.
- A dajmy na to, że się nie zgodzę - powiedziałem cicho. - I poproszę, żeby pan o wszystkim zapomniał.
Barceló uśmiechnął się.
- Za późno, Danielu. Trzeba było sprzedać mi tę książkę lata temu, kiedy miałeś ku temu sposobność.
Przez wilgotne i zalane szkarłatem ulice wróciłem o świcie do domu, mając na sobie absurdalne i pożyczone ubranie, a w sobie - kaca po nocnej katastrofie. Ojciec spał w jadalni na fotelu, z pledem na nogach i Kandydem Voltaire'a w dłoniach, książką tak przezeń ulubioną, iż czytał ją cztery, pięć razy w roku, te jedyne cztery czy pięć razy w roku, kiedy słyszałem go zaśmiewającego się do łez. Przyjrzałem mu się w milczeniu. Miał siwe, rzednące już włosy, skóra na policzkach zaczęła tracić jędrność. Patrzyłem na tego mężczyznę, którego kiedyś uważałem za silnego, prawie niezwyciężonego, i zobaczyłem człowieka kruchego, pokonanego i nieświadomego swej przegranej. A może obaj należeliśmy do przegranych. Pochyliłem się, żeby dokładniej okryć go pledem - który według jego ponawianych od lat zapewnień - lada chwila miał wylądować w jakiejś dobroczynnej ochronce, i pocałowałem go, jakbym chciał ochronić przed niewidzialnymi nićmi odciągającymi mnie od niego, od naszego małego mieszkania, od moich wspomnień, jakbym wierzył, że tym pocałunkiem mogę oszukać czas i przekonać, by nas ominął i przeszedł obok, by wrócił innego dnia, innego życia.
Niemal całe przedpołudnie spędziłem na zapleczu księgarni, śniąc na jawie przywołując wizerunek Bei. Rysowałem jej nagą skórę dłońmi i wydawało mi się, że znów wdycham jej oddech o smaku chałki. Byłem zdumiony, że z tak kartograficzną precyzją pamiętam każdy szczegół jej ciała, blask mej śliny na jej wargach i tę linię jasnych, niemal przezroczystych włosów schodzącą w dół brzucha, którą mój przyjaciel Fermin, w trakcie jednego ze swych zaimprowizowanych wykładów na temat cielesnej logistyki, określił jako “uliczkę w Barcelonie".



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  - Niech światło prawdy nas oślepi i zadziwi, don Gustavo...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.