Była wielka - olbrzymia - stojąc na tylnych łapach, dwukrotnie przewyższała wzrost człowieka. Z kudłatych stóp wystawały wielkie zakrzywione pazury, grube jak ludzkie palce, z których zwisały strzępy paproci i kory. Z rozdziawionego pyska, połyskującego bielą kłów, buchała para. Wysunięty do przodu łeb obracał się w lewo i prawo węsząc, podczas gdy nabiegłe krwią ślepia go spiesznie lustrowały nie znaną okolicę. Przez długie minuty zwierzę stało tak, wyprostowane, oddychając ciężko, a w głębi jego gardzieli wzbierał głuchy ryk. Potem opadło niezgrabnie na cztery łapy, naparło na gęste zarośla i zgrzytając pazurami po kamieniach, zaczęło sobie torować drogę w dół zbocza ku czerwonej skale. Był to niedźwiedź - niedźwiedź, jakiego nie było tu od tysiącleci - potężniejszy od nosorożca, ciężki: jak ośmiu silnych mężczyzn. Dotarł do nagiego gruntu pod skałą i zatrzymał się, rzucając niespokojnie łbem na obie strony: Jeszcze raz dźwignął się na tylne łapy, powęszył i nagle wydał z siebie serię ochrypłych szczęknięć: Bał się.
Czego mógł się bać ów łamacz drzew, którego kroki wstrząsały ziemią? Jeżozwierz, skulony w płytkiej jamie poniżej skały, wyczuwał jego strach ze zdumieniem. Co kazało mu wędrować po obcym kraju, przez mroczne ostępy nie należącej do niego puszczy? Wlókł za sobą dziwną woń, cierpką i ziarnistą - unoszący się za nim, jak welon mgły, lęk.
Gromada żółtych gibonów zsunęła się błyskawicznie z wierzchołków drzew, ujadając i lamentując, aby natychmiast przepaść gdzieś w poszyciu. Potem z zarośli wybiegła długimi susami para jenotów, przemknęła tuż przed niedźwiedziem nie zaszczycając go spojrzeniem i znikła tak szybko, jak się pojawiła. Zerwał się dziwny, nienaturalny wiatr, unosząc gęstą masę liści, z której ulatywały ptaki papugi, brodacze i kolorowe zięby, olśniewające błękitnozielone miodopełzacze, purpurowe kawki, gentuje i leśne zimorodki - kwilące i skrzeczące wśród wiatru. Dżungla napełniła się odgłosami pospiesznego, dudniącego ruchu. Pojawił się pancernik, wlokąc swoje poranione ciało, potem pekari, a wśród trawy błysnęło cielsko długiego, zielonego węża. Jeżozwierz wyskoczył z jamy tuż pod stopy niedźwiedzia i zniknął. Niedźwiedź stał wciąż jak wieża na płaskiej skale, węsząc i rozglądając się niespokojnie. A potem wiatr zawiał jeszcze mocniej, przynosząc dźwięk, który zdawał się przenikać puszczę od krańca do krańca - jak huk wodogrzmotu lub oddech olbrzyma - a towarzyszył mu odór śmiertelnego przerażenia. Niedźwiedź odwrócił się i powłócząc nogami zniknął między pniami drzew.
Teraz ów dźwięk nabrzmiał do ryku, pędząc przed sobą niezliczone mrowie przerażonych zwierząt. Wiele okazywało skrajne wyczerpanie, wlokąc się naprzód z rozdziawionymi pyskami, w których bulgotał strach, z oczami, które nie widziały już niczego. Niektóre potykały się, padały i ginęły stratowane przez resztę. Z rozstępów między gęstym poszyciem wypełzły smugi zielonego dymu. Tu i tam niebieskawe liście, wielkie jak ludzka ręka, zapłonęły odbiciem migotliwego światła, mocniejszego od najjaśniejszej z porannych zórz, jakie zwykle budziły tę puszczę do dziennego życia.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  W wyrwie, do połowy pokryta plątaniną pnączy, liści i połamanych kwiatów, pojawiła się straszna postać, przerażająca nawet w tym mrocznym, dzikim miejscu...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.