Gorzej, gdy drań zmieniał pas ruchu tak szybko, że zajeżdżał drogę innemu kierowcy, który nie był w stanie zahamować — wtedy sukinsynowi należał się mandat i pouczenie. Niech się drań opanuje, zanim spowoduje wypadek!
Kwestia wypisywania i wręczania mandatów w ogóle okazała się sprawą drażliwą. Nigdy nie wiadomo, co się zdarzy, gdy każe się jakiemuś kierowcy zjechać na pobocze. Dziewięćdziesiąt osób na sto zachowa się grzecznie, przyzna się do przewinienia, na przykład niewielkiego przekroczenia dozwolonej prędkości, po czym — co najwyżej — taki ktoś wspomni, że ma kuzyna, który pracuje w policji, licząc na to, że funkcjonariusz tylko go ostrzeże.
Cztery razy na sto trafi się idiota, który będzie zaprzeczał, że popełnił wykroczenie, na którym przyłapał go funkcjonariusz, powie, że jest osobistym przyjacielem burmistrza — może i jest — lub będzie wciskał inne bzdury. A pewnie raz na sto przypadków lub raz na dwieście funkcjonariusz każe zjechać na pobocze komuś, kto ukradł auto, którym jedzie, kierowca będzie próbował przekupić funkcjonariusza, będzie pijany i agresywny, uderzy funkcjonariusza łyżką do opon, kiedy ten nachyli się i poprosi o prawo jazdy i dowód rejestracyjny… Albo kierowca wiezie coś, czego nie powinien, coś, przez co mógłby trafić do więzienia na wiele lat — wówczas może próbować dać łapówkę policjantowi, który go zatrzyma, lub do niego strzelić…
W każdym razie niezależnie od sytuacji, czyli w stu przypadkach na sto, ilekroć zatrzymujesz kogoś na Schuylkill Expressway, ilekroć pochylasz się i prosisz kierowcę o okazanie prawa jazdy i dowodu rejestracyjnego, tuż obok twojego tyłka śmigają dwutonowe samochody, pędzące osiemdziesiąt — dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę… Szu… szu… szu…
Pięć minut po dwudziestej pierwszej funkcjonariusze McFadden i Martinez zauważyli jadącego Schuylkill Expressway na północ kierowcę, który nagle zmienił pas na południowy. Prawdopodobnie siadła mu opona.
— O tej porze warunki pogodowe, nasilenie ruchu i inne kwestie określają stopień pomocy, jakiej możecie udzielić takiemu kierowcy — pouczył ich sierżant „Duży Bill” Henderson. — Najważniejsze jest dla was usunięcie lub zredukowanie niebezpieczeństwa, po drugie zaś musicie utrzymać strumień ruchu w stanie ciągłym…
— Innymi słowy, sierżancie — przerwał mu McFadden. — Nie musimy zmieniać opony jakiemuś facetowi, póki nie wygląda na to, że gdy będzie sam ją zmieniał, ktoś może mu najechać na dupę?
Funkcjonariusz Charles McFadden miał miłą, chłopięcą i niewinną twarz, toteż sierżant Henderson — choć przez chwilę patrzył na niego z wściekłością w oczach — zdecydował, że nie ma chyba do czynienia z przemądrzałym dupkiem.
— Tak, właśnie o tym mówię — bąknął. Funkcjonariusz Martinez, który prowadził wóz, zwolnił i zaczął się przyglądać kierowcy, który zjechał na południowy pas. Auto, dwuletni cadillac sedan de ville, rzeczywiście miało jedną płaską oponę.
Kierowca właśnie dokręcał śruby zmienionego koła, gdy dostrzegł podjeżdżający pojazd drogówki. Podniósł się i szybko wrzucił do bagażnika stare koło oraz dekiel.
— W samą porę Marvin wymienił flaka — zauważył McFadden. — W przeciwnym razie musielibyśmy pomóc biednemu sukinsynowi.
Marvina P. Laniera, niskiego, krępego, trzydziestopięcioletniego Murzyna, funkcjonariusze Martinez i McFadden znali z okresu, kiedy pracowali w wydziale antynarkotykowym. Mężczyzna uważał się za profesjonalnego hazardzistę. Nie był jednak zbyt dobry w tym fachu, toteż często musiał powiększać dochód z hazardu — czy też raczej brak tego dochodu — w inny sposób. Co jakiś czas zatem dorabiał sobie jako „agent” modelek, czyli organizował samotnym biznesmenom do pokoju hotelowego dziewczynę do towarzystwa.
A kiedy rzeczywiście paskudnie przegrywał, przyjmował pracę posłańca i jeździł do Nowego Jorku lub do Waszyngtonu, gdzie odbierał paczuszki dla znajomych biznesmenów i przywoził im je do Filadelfii.
Wydział antynarkotykowy trafił na ślad Marvina P. Laniera dzięki obyczajówce, której funkcjonariusze twierdzili, że mają powody podejrzewać, iż mężczyzna sprowadza z Nowego Jorku do północnej Filadelfii kokainę.
McFadden i Martinez inwigilowali sutenera przez jakiś czas, aż ustalili pobieżny schemat jego podróży. Pewnego wtorku o czwartej nad ranem, sześćdziesiąt sekund po tym, jak Marvin zjechał z mostu Tacony — Palmyra, który nie znajduje się bynajmniej na bezpośredniej trasie z Nowego Jorku do północnej Filadelfii, zatrzymali jego samochód i przeszukali. Znaleźli jedną owiniętą w plastik paczuszkę z białą substancją, którą uznali za kokainę. Ważyła niecały kilogram. Takie paczuszki określano w handlu narkotykami „kilami” — od kilograma.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  Jeśli zatem facet jechał jakieś sto dziesięć kilometrów na godzinę w miejscu, gdzie obowiązywało ograniczenie do dziewięćdziesięciu, można mu było...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.