To znowu koło jakiegoś szemrzącego brodu słyszał ryczący — iście byczy głos krokodyla Ja cali; kiedy indziej zasię uwadził o kłębowisko żmij jadowitych, ale zanimby zdążyły cios mu zadać, czmychał czym prędzej przez zdziary błyszczących kamyków i zaszywał się w kniei.
Tak biegł, to hukając, to pośpiewując sobie — jakby był najszczęśliwszą w dżungli istotą — aż dotarł do miejsca, gdzie z woni kwiatów wymiarkował, że znajduje się w pobliżu moczarów — hen daleko poza krańcem znanego mu obszaru łowieckiego.
Tu znów człek po ludzku wychowany już by się zapadł po czuprynę, uszedłszy ledwie parę kroków. Wszelakoż Mowgli miał oczy nie tylko w głowie, ale i w nogach, więc dzięki nim skakał i dyrdał od krzaczka do krzaczka po listeczku, z kępki na kępką po kamyczku, nie wytrzeszczając swych źrenic po próżnicy. Zapuścił się na sam środek moczaru, wypłaszając po drodze stada dzikich kaczek — aż w końcu, zmęczony biegiem, przysiadł na omszałej kłodzie, sterczącej z czarnego rozlewiska. Wszędy wokoło przebudziły się mokradła, bo na wiosnę ptactĄ/o ma sen nader lekki; całe chmary skrzydlate latały przez noc to w jedną, to w drugą stronę. Atoli nikt nie zwrócił uwagi na Mowgliego, który siedział wśród kępy wysokich trzcin i nucąc pod nosem jakąś melodię nieokreśloną, oglądał ogorzałe stopy, by z nich powyciągać nie zauważone dotąd zadry i ciernie. Wszelkie smutki, wszelkie strapienia precz gdzieś odeszły od niego, jakby je pozostawił w rodzinnej kniei. Już miał rozpocząć pieśń jakąś, alić naraz powróciło doń poprzednie usposobienie — gorsze, dziesięćkroć gorsze niż przody. Na domiar złego księżyc zaczął właśnie chować się za skraj niebios.
Mowgli zatrwożył się.
— Więc ono jest i tutaj! — rzekł półgłosem. — Przyszło za rnną!
Obejrzał się, chcąc sprawdzić, czy „Ono" nie stoi poza nim.
— Ależ tu nie ma nikogo!...
W moczarach wciąż słychać było nocne krzyki, gwary i swary, ale żaden ptak, żaden zwierz nie odezwał się doń głosem wyraźnym. Napływ smutku niedoli spotężnia! w sercu Mowgliego.
 
— Tak, spożyłem truciznę — rzekł głosem zdławionym od lęku. — Nie inaczej! Wskutek nieostrożności zjadłem jakąś truciznę i odeszła ode mnie moja moc. Bałem się... a jednak nie j.am się bał... Mowgli bał się, gdy dwa wilczki wiodły z sobą bójkę! Akela, ba, nawet Phao zmusiłby je bez trudności, by zamknęły jadaczkę... ale Mowgli się bał. To dowód oczywisty, żem spożył truciznę... Ale cóż to oni tam wyrabiają w'dżungli?! Śpiewają, wyją, biją się i biegają gromadkami w świetle księżyca, a ja... hai-mai!... ja tu ginę wśród bagnisk... otruty spożytą niebacznie trucizną!
Rozżalił się nad swą dolą i był bliski płaczu.
— A wkrótce — mówił dalej — znajdą mnie tutaj nieżywego... unurzanego w czarnej wodzie. O nie! Wolej powrócę do rodzinnej kniei i skonam na Skale Narady... a kto wie... może Bagheera, którą tak ukochałem... może Bagheera, o ile nie milsze jej są miaukoty w dolinie... zechce przez czas pewien strzec mych szczątków, by Chil nie postąpił ze mną tak jak z Akelą.
Wielka, ciepła łza spłynęła z oka i rozprysneła się na kolanie. Pomimo całego strapienia Mowgli (rzecz do pojęcia trudna) czuł się nader szczęśliwy właśnie dlatego, że się trapił.
— Jak ścierwnik Chil postąpił z Akelą w ową noc, gdym ocalił stado przed hordą psów rudych...
Uspokoił się nieco, rozważając ostatnie słowa Wilka Samotnika, które niewątpliwie macie w pamięci.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  1rozwścieczonych jeleni, co chwiejnym krokiem szły wzajem na siebie, nachylając czoła rogate, obryzgane posoką, jakoby czarną na tle miesięcznego blasku...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.