— Ale czułbym się znacznie lepiej, gdyby...
— Gdyby co?
— Myślę, że przejdę się trochę po obozie i spróbuję podsłuchać kilka plotek.
— Czy to rozsądne? Poza tym, jeżeli podejdzie tu ktoś z Zakonu Odyńca, nie będziemy potrafili rozmawiać z nim w sekretnym języku.
— Nie odejdę na długo. Chowajcie się do namiotu tak szybko, jak tylko będziecie mogli. Hawkmoon chciał zatrzymać d'Averca, nie wiedział
jednak, jak to zrobić, nie ściągając na siebie niepotrzebnie uwagi. Przyglądał się więc jedynie jego plecom, kiedy ten ruszał w głąb obozowiska.
Niemal w tej samej chwili rozległ się za nim głos:
— Macie tu ładnie wyglądający kawałek kiełbasy, bracia. Hawkmoon odwrócił się. Przed nim stał
żołnierz w masce Zakonu Wilka.
— Tak — odparł szybko Oladahn. — Owszem. Czy chciałbyś kawałek... bracie? — Odciął gruby plaster i wręczył go człowiekowi w wilczej masce. Żołnierz odwrócił się, uniósł maskę, wepchnął
kiełbasę do ust, po czym szybko opuścił maskę i odwrócił się z powrotem w ich stronę.
— Dziękuję — rzekł. — Podróżowałem wiele dni, nie mając prawie nic w ustach. Nasz dowódca gnał
nas bez wytchnienia. Dopiero co przybyliśmy, a jechaliśmy szybciej niż uciekający Francuz —
zaśmiał się. — Prosto z Prowansji.
— Z Prowansji? — zapytał mimowolnie Hawkmoon.
— Tak. Byliście tam?
— Raz lub dwa. Czy pokonaliśmy wreszcie Kamarg?
— Prawie. Nasz dowódca uważa, że to już tylko sprawa dni. Są pozbawieni dowódcy i kończą im się zapasy. Ta ich przeklęta broń zabiła miliony spośród nas, ale niewielu już polegnie, zanim rozniesiemy ich na kopytach.
— Co stało się z hrabią Brassem, ich dowódcą?
— Słyszałem, że nie żyje. Albo jest umierający. Ich morale spada z dnia na dzień. Kiedy tam wrócimy, myślę, że będzie po wszystkim. Bardzo bym się ucieszył. Tkwiłem tam od wielu miesięcy.
To pierwsza zmiana otoczenia od czasu, kiedy zaczęliśmy tę przeklętą kampanię. Dziękuję za kiełbasę, bracia. Dobrego zabijania jutro!
Hawkmoon przyglądał się, jak żołnierz w wilczej masce odchodzi w noc, rozświetloną teraz przez tysiące ognisk. Westchnął i wszedł do namiotu.
— Słyszałaś? — zapytał Yisseldę.
— Słyszałam. — Dziewczyna zdjęła hełm i nagolenniki i teraz rozczesywała włosy. — Wygląda na to, że mój ojciec wciąż żyje — powiedziała tak niezwykle opanowanym głosem, że Hawkmoon, mimo ciemności zalegającej wnętrze namiotu, dojrzał łzy w jej oczach.
— Nie bój się, Yisseldo — rzekł, ujmując jej twarz w dłonie. — Jeszcze tylko kilka dni i będziemy znów u jego boku.
— O ile on dożyje tej chwili...
— Czeka na nas. Będzie żył.
Nieco później Hawkmoon wyszedł na zewnątrz. Oladahn siedział przy dogasającym ognisku, oplótłszy ramionami kolana.
— D'Averc długo nie wraca — odezwał się.
— Owszem — odparł Hawkmoon zatopiony w myślach, spoglądając na odległe mury miasta. —
Czyżby mu się coś stało? Niepokoję się.
— Bardzo prawdopodobne, że nas zostawił... — Oladahn urwał nagle, kiedy z ciemności wychynęło kilka postaci.
Hawkmoonowi serce skoczyło do gardła, dostrzegł bowiem, że są to żołnierze w maskach odyńców.
— Do namiotu, szybko — mruknął do Oladahna.
Ale było już za późno. Jeden z nich przemówił do Hawkmoona, zwracając się do niego ciągiem dźwięków sekretnego języka zakonu. Książę skinął głową i uniósł w górę dłoń, jak gdyby odpowiadał
na pozdrowienie, mając nadzieję, że to wystarczy. Ale ton tamtego stawał się coraz bardziej natarczywy. Hawkmoon próbował wejść do namiotu, lecz żołnierz chwycił go za ramię.
Kiedy ponownie do niego przemówił, Hawkmoon zakasłał, udając chorobę i wskazał dłonią na swoje gardło. Lecz żołnierz niespodziewanie przemówił normalnym językiem:
— Pytałem cię, bracie, czy napijesz się z nami. Zdejmij tę maskę!
Hawkmoon wiedział, że żaden członek któregokolwiek zakonu nie ma prawa wymagać od niego, żeby zdjął maskę, chyba że żywi podejrzenia co do jego osoby. Zrobił krok do tym i wyciągnął miecz.
;
— Żałuję, ale nie mam ochoty napić się z tobą, bracie. Za to z przyjemnością będę z tobą walczył.
Oladahn skoczył na nogi i stanął u jego boku, dobywając miecza.
— Kim jesteście? — warknął napastnik. — Dlaczego macie na sobie zbroje naszego zakonu? Co się za tym kryje?
Książę zsunął hełm na tył głowy, odkrywając pobladłą twarz i klejnot tkwiący pośrodku czoła.
— Jestem Hawkmoon — rzekł po prostu, po czym skoczył w sam środek gromady zaskoczonych żołnierzy.
We dwójkę udało im się pozbawić życia pięciu ludzi Mrocznego Imperium, zanim odgłosy walki zwabiły innych żołnierzy, którzy nadbiegli z wszystkich stron obozu. Galopem nadciągali jeźdźcy.
Wszędzie dokoła Hawkmoona rozlegały się okrzyki i gwar zmieszanych głosów. Jego ramię unosiło się i spadało na kłębiący się w ciemnościach tłum, ale szybko pochwyciło go kilkanaście par rąk i pociągnęło na ziemię. Dostał silny cios drzewcem włóczni w tył głowy, po czym padł twarzą w błoto obozowiska.
Na wpół ogłuszonego podniesiono z ziemi i pociągnięto przed oblicze wysokiej, zakutej w czarną zbroję postaci, tkwiącej spokojnie na koniu w pewnej odległości od zbiegowiska. Kiedy zerwano mu z twarzy maskę, wbił wzrok w człowieka dosiadającego konia.
— Ach, cóż za miłe spotkanie, książę Koln — rozległ się głęboki, dźwięczny głos z głębin hełmu; głos przesiąknięty złem i niechęcią do innych; głos, który Hawkmoon rozpoznał, chociaż sam nie mógł uwierzyć, że to prawda.
— A więc moja długa podróż nie poszła na marne — rzekł jeździec, zwracając się do swego towarzysza, także dosiadającego konia.
— Bardzo się cieszę, mój panie — odparł tamten. — Wierzę, że zrehabilitowałem się teraz w oczach Króla-Imperatora?
Hawkmoon błyskawicznie wykręcił głowę i spojrzał na drugiego jeźdźca. Jego oczy zapłonęły, kiedy rozpoznał ozdobną maskę d'Averca.
— Wydałeś nas?! — krzyknął zachrypniętym głosem. — Jeszcze jeden zdrajca! Czy wszyscy ludzie w otoczeniu Hawkmoona muszą okazywać się zdrajcami?!
Próbował się wyrwać, by dosięgnąć gołymi dłońmi d'Averca, ale żołnierze pochwycili go mocniej.
D'Averc zaśmiał się.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  — Nie o to chodzi — powtórzył d'Averc, jakby sam do siebie...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.