Wednesday wyjął z kieszeni pięciodolarówkę. Włożył do automatu do rozmieniania i otrzymał garść mosiężnych, metalowych żetonów. Cisnął jeden Cieniowi, który złapał pieniążek i, uświadamiając sobie, że obserwuje go mały chłopczyk, uniósł monetę między kciukiem i palcem wskazującym, po czym sprawił, że zniknęła. Chłopiec pobiegł do matki oglądającej jednego z wszechobecnych św. Mikołajów - W SUMIE PONAD SZEŚĆ TYSIĘCY! głosił napis - i pociągnął nagląco za skrawek jej płaszcza.
Po chwili Cień ruszył na zewnątrz, śladem Wednesdaya. Razem kierowali się znakami na Wczorajsze Ulice.
- Czterdzieści lat temu Alex Jordan - jego twarz widnieje na żetonie, który trzymasz w prawej ręce, Cieniu - zaczął budować dom na wysokiej skale pośrodku pola, które do niego nie należało, i nawet on nie potrafił powiedzieć dlaczego. Ludzie przychodzili patrzeć, jak pracuje - ciekawscy, zdumieni i ci, którzy w ogóle nie potrafili wyjaśnić, czemu się tu znaleźli. Zrobił zatem to, co każdy rozsądny amerykański mężczyzna z jego pokolenia: zaczął sprzedawać bilety - niedrogie - po pięć centów, dwadzieścia pięć. Nadal budował, a ludzie wciąż przybywali.
A zebrawszy ich pieniądze, stworzył coś większego i osobliwszego. Na ziemi pod domem zbudował magazyny i wypełnił je ciekawymi rzeczami, a ludzie zjawili się, by je oglądać. Co roku przybywają tu miliony.
- Czemu?
Wednesday uśmiechnął się tylko i razem weszli w pogrążone w półmroku, wysadzane drzewami Wczorajsze Ulice. Z zakurzonych witryn sklepowych spoglądały na nich wyniosłe wiktoriańskie lalki z porcelany, jakby żywcem wyjęte z szacownego horroru. Kocie łby pod stopami. Nad głowami ciemny dach. W tle brzęcząca, mechaniczna muzyka.
Minęli szklane pudło, pełne połamanych zabawek, i olbrzymią złotą pozytywkę pod szkłem. Zostawili za sobą dentystę i aptekę (lek na potencję! magnetyczny pas o’leary’ego!).
Na końcu ulicy stała wielka, szklana skrzynia z tkwiącym wewnątrz manekinem kobiety, odzianej w strój cyganki.
- Godzi się - zagrzmiał Wednesday, przekrzykując magnetyczną muzykę - na początku każdej wyprawy bądź przedsięwzięcia zasięgnąć porady Norn. Wyznaczmy zatem tę Sybillę naszą Urd.
Wrzucił do szczeliny mosiężną monetę z Domu na Skale. Cyganka uniosła rękę i opuściła ją gwałtownymi, mechanicznymi ruchami. Ze szczeliny wysunął się kawałek papieru.
Wednesday wziął go, odczytał, mruknął, złożył i wsunął do kieszeni.
- Nie pokażesz mi swojej wróżby? Ja ci pokażę swoją - powiedział Cień.
- Przyszłość mężczyzny to jego sprawa - odparł sztywno Wednesday. - Nie będę prosił o to, bym mógł przeczytać twoją.
Cień wrzucił do środka żeton. Zabrał skrawek papieru i odczytał.
 
KAŻDY KONIEC TO NOWY POCZĄTEK.
TWÓJ SZCZĘŚLIWY NUMER - ŻADEN.
TWÓJ SZCZĘŚLIWY KOLOR - ŚMIERCI.
Motto:
JAKI OJCIEC, TAKI SYN
 
Cień wykrzywił się. Złożył wróżbę i wsunął do wewnętrznej kieszeni. Szli dalej, coraz głębiej, czerwonym korytarzem, mijając pokoje pełne pustych krzeseł, na których spoczywały skrzypce, wiolonczele, wiole, grające bez pomocy muzyków, czy też przynajmniej tak się zdawało, jeśli tylko nakarmiło się je monetą. Klawisze naciskały się same, cymbały dzwoniły, rury dmuchały sprężonym powietrzem w klarnety i oboje. Cień z cierpkim rozbawieniem zauważył, że smyczki trzymane przez mechaniczne dłonie w ogóle nie dotykają strun, po których często pozostało tylko wspomnienie. Zastanowił się, czy dźwięki, które słyszał, były dziełem wiatru i perkusji, czy może zwykłymi nagraniami.
Maszerowali dalej przez czas, który wydawał się wiecznością. W końcu dotarli do pokoju zwanego Mikado, dziewiętnastowiecznej, pseudoorientalnej zmory sennej, w której krzaczastobrewi, mechaniczni bębniarze tłukli w cymbały i bębny, wyglądając z ozdobionego smokami schronienia. Obecnie majestatycznie torturowali Danse Macabre Saint-Saensa.
Czernobog siedział na ławce pod ścianą naprzeciwko maszyny Mikado. Palcami wystukiwał rytm. Flety piszczały. Dzwonki dzwoniły.
Wednesday usiadł obok niego. Cień postanowił, że postoi. Czernobog wyciągnął lewą rękę, uścisnął dłoń Wednesdaya, a potem Cienia.
- Cóż za miłe spotkanie - rzekł i wyprostował się, najwyraźniej zachwycony muzyką.
Danse Macabre dobiegł burzliwego, fałszywego końca. Lekkie rozstrojenie wszystkich instrumentów dodawało tylko obcości temu miejscu. Zaczął się nowy utwór.
- Jak tam napad na bank? - spytał Czernobog. - Dobrze poszedł?
Wstał niechętnie, porzucając Mikada i jego grzmiącą, brzęczącą muzykę.
- Gładko jak wężowi w beczce masła - odparł Wednesday.
- Dostaję emeryturę z rzeźni - rzekł Czernobog. - Nie proszę o więcej.
- To nie potrwa wiecznie - mruknÄ…Å‚ Wednesday. - Nic nie trwa wiecznie.
Kolejne korytarze, kolejne instrumenty. Cień zorientowała się nagle, że nie podążają ścieżką przeznaczoną dla turystów, lecz innym szlakiem, wymyślonym przez Wednesdaya. Schodzili w dół zbocza. Oszołomiony, nie potrafił orzec, czy nie odwiedzili już tego miejsca.
Czernobog chwycił ramię Cienia.
- Szybko, chodź tutaj - polecił, ciągnąc go do wielkiej szklanej gabloty przy ścianie. W środku stała diorama: włóczęga śpiący na dziedzińcu przed drzwiami kościoła. Syn pijaka - głosił podpis, wyjaśniając, że to dziewiętnastowieczna machina na monetę, pierwotnie pochodząca ze stacji kolejowej w Anglii. Otwór na monety przerobiono tak, by pasowały do niego żetony z Domu na Skale.
- Wrzuć pieniądze - polecił Czernobog.
- Czemu? - spytał Cień.
- Musisz zobaczyć. Pokażę ci.
Cień wrzucił monetę. Pijak na cmentarzu uniósł do ust butelkę. Jeden z nagrobków odchylił się, ukazując wyszczerzonego trupa. Odwrócony kamień nagrobny, kwiaty zastąpiła roześmiana czaszka. Po prawej stronie kościoła pojawił się upiór, po lewej coś dziwnego, o na wpół widocznej długiej, niepokojąco ptasiej twarzy: blady koszmar z wizji Boscha przemknął gładko od nagrobka w cień i zniknął. A wtedy drzwi kościoła się otwarły. Ze środka wymaszerował ksiądz. Duchy, upiory i trupy zniknęły i na cmentarzu pozostali jedynie pijak z duchownym. Ksiądz z pogardą spojrzał na pijaka, cofnął się przez otwarte drzwi, które zamknęły się za nim, pozostawiając włóczęgę samego.
Automatyczna opowiastka była niezwykle niepokojąca. Znacznie bardziej, niż przystoi podobnym zabawkom.
- Wiesz, czemu ci to pokazałem? - spytał Czernobog.
- Nie.
- Tak właśnie wygląda prawdziwy świat. Świat rzeczywisty. Jeśli w ogóle istnieje, to właśnie w tej gablocie.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  WszÄ™dzie wokół rozbrzmiewaÅ‚a muzyka: brzÄ™czÄ…ca, natrÄ™tna muzyka, lekko faÅ‚szywa, jakby rodem z innych czasów...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.