Później nikt nie mógł bez zezwolenia sułtana wchodzić przez nie ani wychodzić. Otman długo musiał kołatać, zanim pojawił się strażnik.
— Kto tam? — zapytał nie otwierając.
— Sługa sułtana Ahmeda Ben Abubekra.
— Jak się nazywasz?
— Imię moje brzmi: Hadżi Otman Ben Mehemmed Ibn Hulam.
— Do jakiego szczepu należysz?
— Jestem wolnym Somalijczykiem.
Mieszkańcy Hararu gardzą Arabami i szczepem Somalijczyków, dlatego też strażnik rzekł:
— Człowieka z Somalii nie wolno wpuścić. Byłbym surowo ukarany, gdybym dla takiej przyczyny zakłócał spokój sułtana.
— Z pewnością będziesz ukarany, ale wtedy, gdy nie zameldujesz, że żądam wpuszczenia. Jestem posłańcem emira Arafata.
Słowa te zastanowiły strażnika. Wiedział, że emir Arafat jest przywódcą karawan handlowych, z których sułtan ciągnie świetne zyski. Dlatego powiedział:
— Arafat? Spróbuję. Przekażę pieczę nad bramą koledze, sam zaś pójdę i zamelduję o twoim przybyciu.
Otman dopiero teraz zsiadł z wielbłąda. Strażnik pozostawił przy bramie towarzysza i udał się do pałacu sułtana.
Pałac nie jest tu właściwie celnym słowem. Sławna, a raczej osławiona stolica była niewielkim miasteczkiem otoczonym najzwyklejszym murem. Domy wyglądały jak murowane szopy, a „pałac” sułtana przypominał stodołę. Obok stała budowla z nie ciosanych kamieni. Dzień i noc dobiegał z niej dźwięk kajdan. Było to państwowe więzienie. Do jego głębokich piwnic nigdy nie docierało światło dzienne. Biada więźniom, których do nich wtrącono. Sułtan nie dawał im ani jedzenia, ani picia. A jeżeli nawet jakiś przyjaciel lub krewny przyniósł trochę wody i zimnej, gęstej papki z mąki kukurydzianej, to i tak więźniowie umierali z wycieńczenia.
Tronem potężnego monarchy, pana życia i śmierci poddanych, była skromna ława drewniana, jaką można spotkać tylko u biedaków. Sułtan siadywał na niej z nogami podwiniętymi zwyczajem wschodnim. Albo dumał samotnie, albo też udzielał audiencji, podczas których każdy przejęty był śmiertelnym strachem, wystarczył bowiem najmniejszy drobiazg, by skazano go na tortury czy śmierć.
I dzisiejszego wieczora sułtan siedział na swym tronie. Na ścianie za nim wisiały stare, nie używane już flinty, szable, żelazne kajdany na ręce i nogi — dowody surowości władcy. Przed sułtanem siedział wezyr w otoczeniu mahometan uczonych w piśmie. Z tyłu, na ziemi, widać było wynędzniałe postacie, zakute w kajdany. Sułtan lubił wokół tronu mieć niewolników. Uważał, że uświetniają jego potęgę.
Z boku stał jakiś jeniec, ręce i nogi miał skute łańcuchami. Był stary, wysoki i chudy, ubrany w postrzępioną koszulę. Rozpacz pochyliła jego głowę ku ziemi. Zgaszony wzrok i zapadnięte policzki wskazywały, że jest wygłodzony i głęboko nieszczęśliwy. Mówił coś zapewne przed chwilą, oczy bowiem wszystkich były skierowane na niego. Sułtan spoglądał ponuro i groźnie.
— Psie! — zawołał. — Kłamiesz nikczemnie. Jakże to możliwe, aby chrześcijański władca był potężniejszy od wyznawców proroka? Czymże są wszyscy twoi królowie wobec mnie, sułtana z Hararu?
Oczy jeńca zabłysły.
— Nie byłem królem, tylko jednym z najdostojniejszych obywateli mego kraju. Mimo to czułem się po tysiąckroć szczęśliwszy i bogatszy od ciebie.
Sułtan wyciągnął ręce i rozstawił wszystkie palce. W tej samej chwili wysunęła się z kąta jakaś postać, podeszła do jeńca i ciężką laską bambusową wymierzyła mu dziesięć uderzeń. Bity nie drgnął nawet. Mogło się zdawać, że jest przyzwyczajony do takiego traktowania i że ciosów już wcale nie czuje.
— Czy odwołasz? — zapytał sułtan.
— Nie!
Władca rozkazał, aby wymierzono mu następne piętnaście kijów.
Gdy i to nie poskutkowało, zagroził:
— Pokażę ci, jaką moc posiadam. Jesteś chrześcijańskim psem. Nakazałem ci czcić proroka, ale dotychczas nie usłuchałeś mnie. Dziś rozkazuję po raz ostatni. Czy będziesz posłuszny, nędzny robaku?
— Nigdy! Zabrałeś mi wolność, możesz pozbawić życia, ale wiary mojej ci nie oddam. Tu kończy się twoja moc! Sułtan zacisnął pięści.
— Każę cię wrzucić do najgłębszego lochu!
— Uczyń to! Chcę umrzeć, tęsknię za śmiercią. Skończą się moje męki, nareszcie znajdę spokój i ciszę.
— Stanie się, jak chcesz. Wtrąćcie go do najgorszego z lochów! Kat wyprowadził starca na dziedziniec. Tam przyłączyło się do niego jeszcze dwu ludzi i zawlekli jeńca do więzienia. Gdy otworzono drzwi, uderzyły ich nieprawdopodobne wyziewy. Z wewnątrz słychać było pobrzękiwanie łańcuchów i jęki. Nie było światła, więc starzec nie mógł nic zobaczyć. Zaprowadzono go do jakiegoś kąta. Kat podniósł przy pomocy swych towarzyszy wielki, ciężki kamień. Popchnąwszy jeńca z całej siły, rzekł śmiejąc się: — Tu twoje miejsce, psie chrześcijański. W ciągu dwóch dni zostaniesz pożarty.
Stary, wpadając w norę głębokości kilku metrów, uderzył twarzą o ścianę i skaleczył się. Nie miał jednak czasu pomyśleć o tym, gdyż ledwie usłyszał, jak zasunięto kamień, poczuł, że jakieś zwierzęta zaczynają obgryzać mu nogi.
— Na Boga, a więc naprawdę mam zostać żywcem pożarty! — zawołał w trwodze.
Były to głodne szczury. Zaczął się bronić przed nimi. Chwytał je w ręce i dusił, ale setki ukąszeń sprawiały mu straszne cierpienia. Loch miał przeszło metr szerokości oraz trzy i pół metra głębokości. Jak mógł najwyżej, oparł się plecami o jedną ścianę, nogami zaś o drugą. Pod naporem jego ciała oderwał się od muru kamień i spadł na dno lochu. Rozległy się przeraźliwe kwiki i piski.
— Dzięki Bogu, znalazłem na nie sposób!
Zsunął się nieco niżej, chwycił kamień i zaczął walić po ziemi. Tłukł tak długo, nie zważając na ukąszenia, aż ostatni szczur przestał się poruszać. Uderzając kamieniem na wszystkie strony, natrafił ręką na jakiś okrągły, pusty wewnątrz przedmiot. Krzyknął z przerażenia, była to bowiem czaszka.
— Taki będzie i mój los. Boże, co uczyniłem, że gotujesz mi tak straszną śmierć? Niechaj będą przeklęci Cortejo i Landola…
Nagle zawtórował mu jakiś głos, dochodzący z góry:
— Landola? Niech będzie przeklęty do dziesiątego pokolenia!
Było to powiedziane tak ponurym i rozpaczliwym tonem, że starca przejął dreszcz grozy.
— Kto to? — zapytał. — Kto mówi w moim ojczystym języku?
— Powiedz wpierw, kim ty jesteś? Zrobiłeś dziurę w murze mego więzienia.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  Bramy miasta zamykano o zachodzie słońca...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.