Pojazd sprawiał wrażenie, jakby tkwił tu od dziesięcioleci. Słońce stało wysoko, zbyt jaskrawe, aby na nie patrzeć nawet przez zaciemnioną szybkę hełmu. Z powodu polaryzacji i różnych filtrów, z których składała się przednia płytka, trudno było cokolwiek dokładnie ocenić, ale Nadii wydało się, że światło jest niemal takie samo jak na Ziemi (o ile dobrze tamto pamiętała). Jasny, zimowy dzień.
Znów rozejrzała się dokoła, próbując objąć wzrokiem całą okolicę. Znajdowali się na nieco wyboistej równinie, pokrytej małymi skałkami o ostrych krawędziach; wszystko było na wpół zakopane w pyle. Na zachodzie rysowało się małe wzgórze o płaskim wierzchołku. Możliwe, że był to stożek krateru, ale nie była pewna. Ann przebyła już pół drogi w tym kierunku, choć wciąż jeszcze była dość dobrze widoczna; horyzont znajdował się tu bliżej niż na Ziemi i Nadia zatrzymała się, aby mu się dokładnie przyjrzeć. Pewnie szybko się przyzwyczai do tego fenomenu i przestanie zwracać na niego uwagę, teraz jednak z całą wyrazistością odczuwała obcość tego dziwnie bliskiego horyzontu, tak niepodobnego do ziemskiego. Byli przecież na mniejszej planecie.
Spróbowała przypomnieć sobie ziemską grawitację, zastanawiając się, czy poruszanie się tutaj rzeczywiście będzie takie trudne. Chodzenie między drzewami, po tundrze, po zamarzniętej rzece... A tutaj: krok za krokiem, na razie żadnych większych problemów. Powierzchnia była płaska, ale trzeba było omijać wszechobecne skały; nie słyszała nigdy o żadnym miejscu na Ziemi, gdzie byłoby ich tak wiele i tak równomiernie rozmieszczonych. Może by tak skoczyć!? Podskoczyła i roześmiała się; nawet w takim skafandrze była lekka. Dysponowała dokładnie taką samą siłą jak zawsze, ale ważyła tylko trzydzieści kilo! A skafander ważył czterdzieści.. . nie było w tym równowagi, to prawda, i nagle poczuła się tak, jakby jej ciało było wewnątrz puste. W pewnym sensie tak było - jej środek ciążenia zniknął, a ciężar przemieścił się na zewnątrz: na skórę i warstwy mięśni. Stało się tak, rzecz jasna, dzięki skafandrowi. W ciśnieniowych kesonach będą się zapewne czuli podobnie jak na Aresie, ale na zewnątrz, w skafandrze, czuła się jak wydrążona w środku. Jednak dzięki temu wynalazkowi mogła bez porównania łatwiej się poruszać, przeskakiwać wielkie głazy, opadać i swobodnie się obracać, mogła niemal tańczyć! Po prostu wyskok w powietrze, obrót, lądowanie na szczycie płaskiej skały... Uwaga!!!
Upadła, lądując na kolanie i obu rękach. Twarda skorupa przebiła wierzchnią warstwę rękawic i Nadia poczuła coś w rodzaju lepkiego nadmorskiego piasku, tylko to było twardsze i bardziej kruche. Jak zaschnięte błoto. I zimne! Rękawice podróżników nie były ogrzewane w taki sposób, jak podeszwy butów, nie miały też wystarczającej izolacji, więc kiedy teraz zetknęły się z gruntem, Nadia poczuła przeraźliwy chłód, jak gdyby gołymi palcami dotknęła lodu. Brrr! Około 215 kelwinów, przypomniała sobie, czyli - 90°C; zimniej niż na Antarktydzie, chłodniej niż w najmroźniejsze dni na Syberii. Opuszki palców miała już skostniałe. Uświadomiła sobie, że będą potrzebowali znacznie lepszych rękawic, aby móc tu pracować, rękawic zaopatrzonych w takie same elementy grzewcze, jak podeszwy butów. Wprawdzie rękawice staną się wtedy grubsze i mniej giętkie, ale zimno przestanie być problemem. Na razie jedyne, co mogła zrobić, to rozmasować palce.
Nadia śmiała się. Wstała i podeszła do następnego transportowca, mrucząc pod nosem “Royal Garden Blues”. Wspięła się na jedną z nóg ładownika i starła brudnoczerwony osad z wygrawerowanego opisu ładunku na boku dużej metalowej kasety: “Jeden marsjański buldożer marki John Deere/Volvo z napędem hydrazynowym, zabezpieczony termicznie, półautomatyczny, całkowicie programowalny. Części zapasowe i dodatkowe wyposażenie w kapsule”.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  Podeszła do jednego z najbliższych ładowników, transportowego kontenera rozmiarów małego domu, umieszczonego na czteronożnej podstawie rakietowej...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.