W czasie szamotania
pchnął ją zbyt silnie, upadła i uderzyła głową o metalową poręcz. Leżała, przyciskając do
piersi skrawek, który oddarł się od arkusza, kiedy mimo wszystko chciała czytać ciąg
dalszy. Niema, cicha błogość malowała się na jej twarzy. Powieściopisarz narzucił
wietnamską kamizelkę i wybiegł z odzyskanym rękopisem pod pachą.
Analiza potwierdziła przewidywania. Było to arcydzieło w cudownie artystycznej
formie, spełniające wszystkie postulaty, jakie kiedykolwiek stawiano literaturze. Więcej:
coś nieziemsko, niezrozumiale doskonałego uderzało w każdym zdaniu. Łamało granice i
sięgało w sfery dotąd nawet nie przeczuwane. Jednocześnie zdawało się wypowiadać
zupełnie wystarczająco sens wszechbytu, a przy tym zostawiało dosyć niedopowiedzeń,
aby wciągać, kusić i nigdy nie zaspokajać dostatecznie tęsknoty. Jedno było pewne: po
autorze tej klasy nikt już nie mógł mieć nic do powiedzenia.
Praktyka następnych dni potwierdziła z kolei wyniki analizy. Arcydzieła, złożone w
wydawnictwie przez delegację czterech geniuszy, ukazały się na rynku księgarskim w
niesłychanie krótkim czasie, a to dzięki temu, że wszystkie inne powieści, znajdujące się
aktualnie w druku, zostały wstrzymane i ustąpiły miejsca nowym, niedoścignionym
utworom. Wielka radość i ożywienie zapanowały w ruchu wydawniczym. Po okresie, kiedy
z wysiłkiem trzeba było tropić utwory, być może i bardzo dobre, ale przecież niedoskonałe,
szukać ich po pracowniach pisarzy, zazdrośnie i dumnie udzielających owoców swej
żmudnej pracy — niespodziewanie pojawiła się obfitość arcydzieł DOSKONAŁYCH, przy
których żadne poprawki nie były nawet do pomyślenia. Pierwszy nakład został natychmiast
wykupiony, zarówno przez lud, jak i przez wysublimowanych znawców. Nie tylko
powieściopisarze, ale i krytycy poczuli się zagrożeni. Arcydzieła były tak bezsporne, że
zniknęły wszelkie niuanse, punkty zaczepienia, podstawy do jakichkolwiek artykułów.
Nawet ordynarne zachwalania okazały się bez sensu, po prostu nie były potrzebne. Oracze
odrywali się od pługa, żeby czytać, podorywki były zapóźnione, poplony w
niebezpieczeństwie, hodowla słabła. A tymczasem oprócz następnych wydań pierwszego
rzutu lada chwila należało oczekiwać nowych książek, tej samej jakości, ponieważ
delegacja geniuszy ponownie odwiedziła wydawnictwo, tym razem taksówką bagażową,
dostarczając kilkaset kilogramów dalszych arcydzieł. Dotychczasowe powieści poszły w

118
Sławomir Mroż ek – Opowiadania
kąt, zapomniane przez wszystkich, nagle zaćmione, zszarzałe, niepotrzebne. Kraj czytał
tylko nowych, tajemniczych autorów.
Zaledwie w tydzień po opisanych na początku wypadkach powieściopisarz zmierzał do
pewnego wydawnictwa, zajmującego się drukowaniem poezji. Jak dotąd jedynie dziedzina
powieści dotknięta została klęską tego niesamowitego urodzaju. W teczce niósł kilka
swoich wierszy, napisanych z niemałym trudem, ponieważ musiał przełamać opory obcego
sobie gatunku. Miał jednak nadzieję, że uda mu się podjąć zaliczkę. Nie widział innego
wyjścia. Po drodze spotkał znajomego, znakomitego poetę.
— Nie masz tam po co iść — ostrzegł go poeta ponuro. — Oni tam już są. Teraz
przyszła na nas kolej. Okazało się, że wczoraj ruszyła ich sekcja poetycka.
Przez jakiś czas szli w milczeniu obok siebie. Niebo było pochmurne, zaczął padać
deszcz.
— Może byśmy poszli do teatru? — powiedział wreszcie powieściopisarz. — Mam
pewien pomysł na sztukę, jeszcze z dawnych czasów.
Skręcili w ulicę, przy której mieścił się teatr. Okazało się, że równocześnie z sekcją



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  Przytrzymywała arkusze oburącz, wciąż zaglądając do nich, czytając wiersz za wierszem taką władzę ma nad nie skażoną naturą PRAWDZIWE arcydzieło...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.