Ale 23 lutego do rosnącej listy jego obowiązków doszła opieka nad piątką studentów medycyny. Bellows pracował obecnie na „czwórce Bearda”, czyli na czwartym piętrze budynku im. Bearda. Był to dobry, być może najlepszy oddział na odbycie praktyki ogólnochirurgicznej. Pracując na „czwórce Bearda”, Bellows był również odpowiedzialny za oddział intensywnej opieki pooperacyjnej, sąsiadujący bezpośrednio z salami operacyjnymi.
Nie podnosząc wzroku znad notatek sięgnął po filiżankę z kawą stojącą na sąsiednim stole, z głośnym siorbnięciem pociągnął łyk gorącego napoju, po czym odstawił filiżankę tak gwałtownie, aż szczęknęła. Przyszedł mu na myśl jeszcze jeden „asystent”, który umiałby poprowadzić wykład dla studentów, i szybko zapisał ołówkiem jego nazwisko. Przed nim, na niskim stoliku leżała kartka firmowego papieru oddziału chirurgii. Wziął ją do ręki i uważnie przeczytał nazwiska piątki studentów: George Niles, Harvey Goldberg, Susan Wheeler, Geoffrey Fairweather III i Paul Carpin. Tylko dwa z nich zwróciły jego uwagę. Nazwisko Fairweather wywołało uśmiech na jego twarzy, a w myślach obraz rozpieszczonego, szczupłego młodzieńca w okularach, wytwornej koszuli i z długą genealogią przodków z Nowej Anglii. Drugie nazwisko, Susan Wheeler, zauważył jedynie dlatego, że w ogóle lubił kobiety. Płynęło to z przekonania, że one odwzajemniały to jego uczucie, był bowiem mocno zbudowany, muskularny, no i był lekarzem. Brakowało mu jednak subtelnego wyczucia w sprawach dotyczących bliźnich, podobnie jak większość kolegów po fachu, był dość naiwny. Kiedy patrzył na nazwisko Susan Wheeler, przyszło mu na myśl, że obecność jednej studentki może mu nieco umilić najbliższy miesiąc, który nie zapowiadał się przyjemnie. Nie próbował sobie wyobrażać, jak wygląda owa Susan Wheeler. Ośrodek mózgu odpowiedzialny za tworzenie stereotypów podpowiedział mu, że nie warto.
Mark Bellows pracował w Głównym Szpitalu od dwu i pół roku. Jak dotąd wszystko szło dobrze i miał podstawy sądzić, że pomyślnie zaliczy asystenturę. Gdyby wszystko poszło gładko, to istniały szansę, że wywalczy dla siebie stanowisko starszego lekarza. Fakt, że będąc asystentem otrzymał grupę studentów, mimo że przysparzał kłopotów, napawał optymizmem. Stało się to niespodziewanie, bowiem Hugh Casey doznał zapalenia wątroby. Był on jednym ze starszych lekarzy, do którego obowiązków należało przeprowadzenie szpitalnej praktyki z dwiema grupami studentów w ciągu roku. Zachorował przed trzema tygodniami. Wkrótce potem Bellows wezwany został do gabinetu doktora Howarda Starka. Wcale nie skojarzył sobie tego z chorobą Caseya. Właściwie, to w popłochu, w jaki zwykle wpadał po wezwaniu przez szefa oddziału chirurgii, starał się odtworzyć w myśli wszystkie swoje potknięcia, żeby być przygotowanym na spodziewaną reprymendę. Jednakże Stark wbrew swoim zwyczajom przyjął go bardzo mile i nawet pochwalił za przeprowadzoną niedawno metodą Whipple’a operację. A po tych komplementach spytał, czy Bellows nie miałby ochoty zaopiekować się studentami, którymi miał się zająć Casey. Szczerze mówiąc, Bellows podczas asystentury wolałby nie korzystać z podobnej okazji, ale Starkowi niepodobna było niczego odmówić, nawet jeśli jego prośba stanowiła starannie sformułowaną propozycję. Odmowa byłaby równoznaczna z zawodowym samobójstwem. Wiedząc, czym grozi urażenie wielkiego chirurga, Bellows przystał więc odpowiednio ochoczo na jego ofertę.
Za pomocą liniału podzielił pierwszą stronę urzędowego żółtego bloku na małe kwadraty o boku mniej więcej cala, a potem zaczął w nie wpisywać daty około trzydziestu kolejnych dni, w czasie których miał się opiekować studentami medycyny. Każdy kwadrat podzielił na „rano” i „popołudnie”. Każdego ranka planował wykłady własne, a na popołudnia zamierzał zwerbować do ich wygłoszenia asystentów. Chciał zawczasu ustalić wszystkie ich tematy, żeby uniknąć powtórzeń.
Przed tygodniem skończył dwadzieścia dziewięć lat, ale trudno było odgadnąć, w jakim jest wieku. Jak na mężczyznę, miał gładką cerę i był w znakomitej formie fizycznej. Niemal codziennie przebiegał trzy, cztery kilometry. Tylko rzedniejące na szczycie głowy włosy i nieco bardziej odsłonięte skronie zdradzały, że ma już pod trzydziestkę. Miał niebieskie oczy, nad uszami ledwo dostrzegalną siwiznę, a do tego przyjemną twarz oraz tę godną pozazdroszczenia właściwość, dzięki której ludzie dobrze się przy nim czuli. Był niemal powszechnie lubiany.
Dyżur na czwartym oddziale szpitala pełniło też dwóch stażystów. Według nowej terminologii byli „lekarzami pierwszorocznymi”, ale Bellows i większość asystentów nazywała ich stażystami. Byli to Daniel Cartwright z uniwersytetu Johns Hopkins i Robert Reid z Yale. Staż zaczęli w czerwcu, mieli więc za sobą długą drogę. Jednakże w lutym obaj przechodzili dobrze znany stażystom kryzys. Upłynęło dość czasu, by stępiło się ich poczucie własnej ważności i zmniejszył lęk przed odpowiedzialnością, a jednak tyle jeszcze zostało im do końca jednorocznego stażu i uwolnienia się od ciężkiego obowiązku dyżurowania co drugą noc. Dlatego właśnie wymagali pewnej uwagi ze strony Bellowsa. Cartwright miał niebawem objąć dyżur na oddziale intensywnej opieki, a Reid na „czwórce”. Bellows postanowił wykorzystać ich przy zajęciach ze studentami medycyny. Zapewne lepiej nadawał się do tego Cartwright, bo był odrobinę bardziej przyjacielski. Reid, który był Murzynem, ostatnio zaczął przypisywać fakt wyznaczania go na dyżury i nękania nie tyle temu, że był stażystą, co kolorowi skóry. Stanowiło to jeszcze jeden objaw lutowej chandry, niemniej Bellows uznał, że Cartwright nada się lepiej.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  W normalnych okolicznościach Mark Bellows znajdowałby się w tej chwili w którejś z dwudziestu jeden sal operacyjnych, biorąc udział lub kierując jednym z aktów...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.