Gdy rozcieńczył tę mieszankę alko­holem i odrobiną octu, ohydny zapach bazy, na której wszystko się opierało, stał się ledwo zauważalny. Pod­skórny fetor zatracił się prawie doszczętnie pod warstwą ingrediencji odświeżających, obrzydliwy rdzeń uszla­chetniony został zapachem kwiatów, ba, stał się niemal interesujący i, o dziwo, nie czuć go już było wcale zgni­lizną. Przeciwnie, pachnidło tchnęło lotną, uskrzydlającą wonią życia.
Grenouille napełnił tą substancją dwa flakony, które następnie zakorkował i schował w zanadrze. Potem sta­rannie umył wodą kolbę, moździerze, lejki i łyżeczki,
przetarł je olejkiem z gorzkich migdałów, aby usunąć wszelkie olfaktoryczne ślady, i wziął drugą kolbę. W niej skomponował naprędce drugie pachnidło, coś w rodzaju kopii pierwszego, również złożone z elementów świe­żych i kwiatowych, jego bazą nie była już jednak tamta miszkulancja rodem z kotła czarownic, ale całkiem kon­
i, esencjonalnie trochę piżma, ambry, odrobina cybetu i olejku cedrowego. Samo w sobie pachniało zupełnie inaczej niż to pierwsze, płasko, niewinnie, nieszkodli­wie - brakowało mu bowiem tego, co w pierwszym imi­towało zapach ludzki. Ale gdyby zastosował je zwyczaj­ny człowiek i ożenił z własnym zapachem, byłoby nie do odróżnienia od tego, które Grenouille stworzył jedy­nie na swój własny użytek.
Przelawszy także to drugie pachnidło do flakonów Grenouille rozebrał się do naga i spryskał ubranie tam­tym pierwszym. Potem natarł się nim pod pachami, mię­dzy palcami u nóg, przy genitaliach, na piersi, na szyi, za uszami i pod włosami na głowie, ubrał się na powrót i opuścił pracownię.
Na ulicy nagle poczuł lęk, zrozumiał bowiem, że oto po raz pierwszy w życiu pachnie jak człowiek. Sam tym­czasem uważał, że śmierdzi, ohydnie śmierdzi. I nie mógł sobie wyobrazić, by także inni nie czuli tego smro­du, i nie odważył się iść prosto do gospody, gdzie cze­kali Runel i ochmistrz markiza. Uznał, że bezpieczniej będzie wypróbować wpierw nową aurę w anonimowym otoczeniu.
Przez najciaśniejsze i najciemniejsze zaułki prześliznął się nad rzekę, gdzie mieli warsztaty i uprawiali swoje cuchnące rzemiosło garbarze i farbiarze. Gdy kogoś spo­
^' 152 ^' ^' 153 ^'
tykał, bądź gdy mijał wejście do domu, gdzie bawiły się dzieci albo siedziały stare kobiety, siłą nakazywał sobie zwolnić kroku i obnosić swój zapach w postaci wielkie­go, zwartego obłoku.
Od młodości przywykł, że mijający go ludzie nie zwracają nań uwagi, nie z pogardy, jak kiedyś był sądził, ale dlatego, że nie zauważają jego istnienia. Nie tworzył wokół siebie przestrzeni, nie szła od niego fala, wpra­wiająca w drganie atmosferę, nie rzucał - by tak rzec ­żadnego cienia na twarze innych ludzi. Tylko wtedy, gdy bezpośrednio się z kimś zderzał, w tłoku albo z nagła na rogu dwóch ulic, dochodziło do przelotnej percepcji; i na­potkany człowiek zazwyczaj odskakiwał z przerażeniem, przez kilka sekund gapił się na Grenouille'a jak gdyby ujrzał istotę, która aczkolwiek bezsprzecznie istnieje, to jednak w jakiś sposób jej nie ma, a potem omijał go sze­rokim łukiem i momentalnie znowu o nim zapominał...
Teraz zaś, w zaułkach Montpellier, Grenouille czuł i widział wyraźnie - i za każdym razem, gdy to spo­strzegał, przenikało go gwałtowne uczucie dumy - że swoją obecnością działa na ludzi. Przechodząc obok ko­biety pochylonej nad studnią zauważył, że na chwilę uniosła głowę, aby zobaczyć, kto to idzie, a potem, wi­docznie uspokojona, znowu zajęła się wiadrem. Mężczy­zna stojący do niego tyłem odwrócił się i przez dłuższą chwilę patrzył za nim ciekawie. Dzieci ustępowały mu z drogi - nie ze strachu, ale żeby mu zrobić przejście; i nawet jeśli wybiegały akurat z bram domów i wpadały prosto na niego, nie były przestraszone, tylko przemy­kały w naturalny sposób obok, jak gdyby już wcześniej domyślały się jego obecności.
Dzięki kilku takim doświadczeniom Grenouille na­uczył się trafniej oceniać siłę i rodzaj oddziaływania swojej nowej aury, stał się śmielszy i bardziej pewny siebie. Szybciej zbliżał się do ludzi, ocierał się o nich z bliska, a nawet odstrychnął nieco ramiona od tułowia
i jak gdyby przypadkiem muskał ramię tego czy owego przechodnia. Raz, niby przez nieuwagę, potrącił mijane­go mężczyznę. Zatrzymał się, wybąkał przeprosiny, a mężczyzna, który jeszcze h~czoraj przyjąłby niespo­dziewane zjawienie się Grenouille'a jak grom z jasnego nieba, zachował się jak gdyby nigdy nic, przyjął prze­prosiny, a nawet uśmiechnął się przelotnie i klepnął Gre­nouille'a po ramieniu.
Grenouille porzucił zaułki i wyszedł na plac przed katedrą św. Piotra. Biły dz·.~ony. Z obu stron portalu tłoczyli się ludzie. Kończyła się właśnie ceremonia ślu­bna. Chciano zobaczyć pannę młodą. Grenouille pod­szedł bliżej i wmieszał się w tłum. Pchał się, parł na­przód, chciał się dostać w największą ciżbę, chciał się ocierać o ludzi, chciał im podetknąć pod nos swój włas­ny zapach. I w największym ścisku rozłożył ręce i roz­kraczył nogi i rozpiął kołnierz pod szyją, aby zapach mógł się, bez przeszkód rozchodzić - i uczuł bezgrani­czną radość, przekonawszy się, że inni niczego, ale to niczego nie zauważyli, że wszyscy ci cisnący się wokół niego mężczyźni,'kobiety i dzieci tak łatwo dają się oszu­kać i przyjmują jego zmajstrowany z kociej kupy, sera i octu smrodek za swojski zapach, a jego, Grenouille'a, kukułczy pomiot, akceptują jako człowieka wśród ludzi.
Poczuł, że u jego kolan znajduje się dziecko, mała dziewczynka, która utknęła między dorosłymi. Z nie­szczerą troskliwością podniósł ją i posadził sobie na ra­mieniu, aby dziecko mogło lepiej widzieć. Matka dziew­czynki nie tylko nie zaprotestowała, ale wręcz podzię­kowała mu, a mała krzyczała z radości.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  Na tę straszliwą podkładkę, która sama w sobie wy­dawała woń raczej trupią niż ludzką, Grenouille położył teraz warstwę oleistoświeżych...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.