Odbył wiele podróży. Poznał czarodziejską monotonię istnienia między niebem a wodą; musiał znosić ludzką krytykę, twarde wymagania morza i przyziemną surowość codziennej roboty, która daje chleb - ale której jedyną nagrodą jest doskonała miłość pracy. Ta nagroda go omijała. Ale cofnąć się nie mógł, gdyż nic tak nie nęci, nie rozczarowuje i nie zniewala jak życie na morzu. Poza tym przyszłość Jima zapowiadała się korzystnie. Był dobrze wychowany, spokojny, zgodny, znał dokładnie swoje obowiązki; i niebawem, jeszcze jako bardzo młody chłopak, został pierwszym oficerem na pięknym statku, nie doświadczywszy nigdy tych wydarzeń na morzu, które dobywają na jaw wewnętrzną wartość człowieka, prawdziwe cechy jego usposobienia i rdzeń charakteru, które ukazują stopień jego odporności i tajną prawdę ukrytą pod pozorami - nie tylko innym, ale i jemu samemu.
Tylko raz jeden przez cały ten czas Jim dojrzał znów przebłysk zawziętości w gniewie morza. Ta prawda nie przejawia się tak często, jak by można przypuszczać. Jest wiele odcieni w niebezpieczeństwie przygód i sztormów i tylko niekiedy oblicze faktów zdradza ponurą, gwałtowną celowość - to coś nieokreślonego, co narzuca umysłom i sercom przekonanie, że pewien splot wypadków lub furia żywiołu spada na człowieka ze złośliwą premedytacją, z nieopanowaną siłą, z rozpętanym okrucieństwem, które chce wydrzeć człowiekowi jego nadzieję i jego strach, ból zmęczenia i tęsknotę za wypoczynkiem, które chce zmiażdżyć, zniszczyć, unicestwić wszystko, co widział, znał, kochał, czym się cieszył, czego nienawidził, wszystko, co jest potrzebne i bezcenne - blask słońca, wspomnienia, przyszłość, która chce mieść doszczętnie sprzed jego oczu cały drogocenny świat przez prosty i przerażający akt pozbawienia go życia.
Na samym początku tygodnia (o którym kapitan Jima, Szkot zwykł być opowiadać: „Panie, ta to cud prawdziwy, jak ten statek to wszystko wytrzymał!”) Jim został ugodzony przez spadające drzewce; spędził wiele dni leżąc na wznak, ogłuszony poturbowany, pełen zwątpienia i udręki, jakby na dnie niespokojnej otchłani. Wszystko mu było jedno, jak to się skończy, a w chwilach przytomności przeceniał swą obojętność. Niebezpieczeństwo, kiedy go się nie widzi, ma mglistą nieokreśloność ludzkiej myśli. Strach staje się niewyraźny; a Wyobraźnia, wróg ludzi, matka wszelkiej grozy, nie podsycana uspokaja się w otępieniu, wywołanym nadmiarem wzruszeń. Jim widział tylko rozgardiasz w swej rozstrzęsionej kabinie. Leżał tam, przykuty do miejsca wśród drobnych zniszczeń i czuł się w głębi ducha szczęśliwy, że nie potrzebuje wyjść na pokład. Ale od czasu do czasu nieposkromiony napad trwogi chwytał go za gardło, tak że brakowało mu tchu i wił się pod kocami; bezsensowna brutalność istnienia, poddająca ludzi takim katuszom, napełniała go rozpaczliwą żądzą, aby się za wszelką cenę ocalić. Potem wróciła piękna pogoda i więcej już o tym nie myślał. Jednakże kulał wciąż jeszcze, a gdy okręt przybył do jednego ze wschodnich portów, musiał iść do szpitala. Wracał do zdrowia bardzo powoli więc pozostawiono go w porcie.
Poza Jimem było tylko dwóch pacjentów na oddziale dla białych: płatnik z kanonierki, który złamał nogę spadając do luku, i jakiś niby dostawca kolejowy z sąsiedniej prowincji, dotknięty tajemniczą chorobą podzwrotnikową; uważał doktora za osła i oddawał się potajemnie leczeniu różnymi specyfikami, które jego służący, Tamil, przemycał z niezmordowanym poświęceniem. Pacjenci opowiadali sobie nawzajem historię swego życia, grali trochę w karty lub też, ubrani tylko w pidżamy, wylegiwali się całymi dniami na leżakach ziewając i nie mówiąc do siebie ani słowa. Szpital stał na wzgórzu, lekki powiew, wchodzący przez okna otwarte zawsze na oścież, niósł do pustych pokoi łagodność nieba, omdlałość ziemi, oszałamiający oddech wschodnich wód. Były w nim jakieś aromaty, zapowiedź bezgranicznego spoczynku, dar snutych bez końca marzeń. Jim spoglądał co dzień ponad gąszcz ogrodów, ponad dachy miasta i kępy palm rosnących na brzegu, na tę redę, która jest szlakiem na Wschód, na redę oświetloną radosnym słońcem - z wieńcem wysepek, z okrętami jak zabawki - wspaniałą i ruchliwą niby świąteczne widowisko pod wiecznie pogodnym wschodnim niebem, pośród uśmiechniętego spokoju wschodnich mórz ogarniających przestrzeń aż do horyzontu.
Skoro tylko mógł już chodzić bez laski, zeszedł do miasta i zaczął szukać jakiejś okazji, aby wrócić do kraju. Nic mu się wówczas nie nastręczyło, czekał więc obcując, naturalnie, w porcie z ludźmi swego zawodu. Dzielili się na dwa rodzaje. Jedni, bardzo nieliczni i rzadko tam widywani, wiedli tajemniczy żywot, odznaczali się nieposkromioną energią, temperamentem korsarzy i oczyma marzycieli. Wydawali się żyć w szalonym labiryncie planów, nadziei, niebezpieczeństw, przedsięwzięć, wyprzedzając cywilizację wśród mało znanych zakątków morza; śmierć była w ich fantastycznych egzystencjach jedynym wydarzeniem, mającym pozór względnej pewności.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  ROZDZIAł DRUGIPo dwóch latach szkolenia wyruszył na morze i dostał się w strefy tak dobrze znane swej wyobraźni odkrył, że są dziwnie wyjałowione z przygód...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.