– Skąd te myśli? – zapytała. – To przez Constantine'a?
– Vetterling chce wprowadzić jednego z ludzi Constantine'a do Kliki.
– Szlag by go trafił! Wiedziałam, że ten despota macza w tym palce. To on cię przeraża, prawda? Przywołuje pamięć dawnych tragedii... Lepiej się teraz czuję, kiedy wiem, komu mam stawić czoło!
– Nie chodzi tylko o niego, najdroższa. Posłuchaj, Goldreich-Tremaine nie może wiecznie pozostawać u szczytu. Pokój Inwestorów chwieje się coraz bardziej i niedługo dojdzie do otwartych walk między mechanistami a kształceniami. Odłam zwolenników wojny z pewnością odzyska wpływy. Przestaniemy być stolicą...
– To wszystko bezpodstawne lęki, Abelardzie. Na razie nic jeszcze nie straciliśmy. Zwolennicy odprężenia w G-T nigdy nie byli silniejsi niż teraz. Moi dyplomaci...
– Wiem, że jesteście silni. I pewnie wygracie, ale gdyby stało się inaczej, gdybyście mieli skończyć jako astrognidy...
– Gnidy? Nie jesteśmy uciekinierami, kochanie, lecz genetycznymi z linii Mavridesów. Mamy biura, posiadłości, ziemię! To jest nasza warownia! Nie możemy jej tak po prostu porzucić, gdyż zbyt wiele jej zawdzięczamy... Po kuracji poczujesz się lepiej; wróci ci młodość i inaczej spojrzysz na świat.
– Wiem o tym – rzekł Lindsay. – I to mnie przeraża.
– Kocham cię, Abelardzie. Obiecaj mi, że jutro zadzwonisz do Rossa.
– O nie! Popełniłbym poważny błąd, okazując nadmierną gotowość do działania.
– Kiedy wobec tego?
– No, za parę lat. Dla Rossa to żadna różnica...
– Ależ kochanie... Przykro mi patrzeć, jak starość cię pożera. Wystarczająco już pozwoliłeś jej poszaleć. To zwyczajnie nierozsądne... – Łzy napłynęły Norze do oczu.
– Nie płacz, Noro. – Lindsay się przestraszył. – Wyrządzasz sobie krzywdę.
Objął ją i przytulił. Odpowiedziała na jego uścisk.
– Nie możemy zachować tego, co mamy? – zapytała. – Przez ciebie sama sobie nie dowierzam.
– Jestem głupcem – przyznał Lindsay. – Trzymam się świetnie i nie ma gdzie się śpieszyć. Przepraszam za to, co powiedziałem.
Łzy obeschły z twarzy Nory.
– Wygram, razem wygramy. Będziemy oboje młodzi i silni. Sam zobaczysz.
* * *
Goldreich-Tremaine, 16. 04.'53
Lindsay nie mógł już dłużej odkładać tego spotkania. Antyutleniacze i specjalna dieta przestały mu wystarczać. Miał sześćdziesiąt osiem lat.
Klinika demortalizacyjna znajdowała się na obrzeżach Goldreich-Tremaine i wchodziła w skład rozwijającego się kompleksu nadmuchiwanych zabudowań na przedmieściach. Połączone rurami bąble potrafiły pojawiać się i znikać w jedną noc, stanowiąc idealne środowisko dla Czarnych Medyków i innych wątpliwej proweniencji enklaw.
Czatowali tu mechaniści, skłonni skorzystać z kształcerskich technik przedłużania życia, a przy tym umknąć uwagi wymiaru sprawiedliwości G-T. Podaż i popyt stworzyły korupcję, Goldreich-Tremaine zaś, osiągnąwszy sukces, spoczęło na laurach i z mniejszą niż dawniej gorliwością pilnowało przestrzegania prawa. Stolica przerosła samą siebie i luki w budżecie łatano pieniędzmi z czarnego rynku.
Strach doprowadził Lindsaya do tego miejsca – lęk przed tym, że kiedy świat się rozpadnie, on będzie słaby.
Ross obiecał mu anonimowość. Dwa dni – najwyżej – i będzie po wszystkim.
– Nie chcę żadnych poważnych zmian – powiedział Lindsay podstarzałej demortalistce. – Tylko dekatabolizm.
– Ma pan zapis swojej linii genetycznej?
– Nie.
– To komplikuje sprawę. – Demortalistka spojrzała na niego, przekrzywiając przy tym dziwnie, po dziewczęcemu, głowę. – Od genetyki zależą efekty uboczne. Czy to naturalne starzenie, czy uszkodzenia złożone?
– Naturalne.
– W takim razie spróbujemy czegoś mniej subtelnego. Środki hormonalne plus deoksydacja wolnych rodników. To szybka i raczej mało finezyjna metoda, ale przywróci panu dawny błysk w oku.
Lindsay przypomniał sobie Pongpianskula i jego woskowatą skórę.
– Jaką kurację pani stosuje?
– To informacja zastrzeżona.
– A ile ma pani lat?
Kobieta się uśmiechnęła.
– Proszę pohamować ciekawość, przyjacielu. Im mniej wiemy o sobie nawzajem, tym lepiej.
Lindsay posłał jej „spojrzenie", ale nie zareagowała. „Spojrzał" więc ponownie; nie znała tej formy komunikacji. Ciarki przeszły mu po plecach.
– Nie mogę załatwić tej sprawy do końca – rzekł. – Nie potrafię pani zaufać.
Unosząc się w powietrzu, odpłynął ku wyjściu z bąbla, z dala od funkcjonujących w nieważkości skanerów i próbników medycznych.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  Nora ujęła jego ręce w swoje dłonie; pogładziła metalowe palce...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.