— Chryste! Chciałbym mieć chociaż odrobinę ruchu! — zacząłem. — Może dalibyście mi trochę rozprostować nogi? Tam, na podwórku, co?
Potrząsnął głową.
— To wystaw przy mnie kilku swoich cyngli — parłem dalej, ale zaraz sobie odpuściłem, bo nie robiło to na nim żadnego wrażenia. — Trzeba mi było zostać w pudle — mruknąłem. — Tam przynajmniej było boisko.
Roześmiał się.
— I zobacz tylko, co się stało, kiedy się na tym boisku znalazłeś — wytknął natychmiast. — Od razu zwiałeś! Nie, Rearden, chcesz się skacz do woli tutaj.
gimnastykować, to Wzruszyłem ramionami i nalałem sobie kielicha. Nalana Gęba patrzył na mnie wzrokiem pełnym potępienia.
— Siądzie ci wątroba, Rearden. Fakt, poćwicz trochę, choćby tylko po to, żeby wypocić z siebie wódę.
— Cholernie dużo da się tu robić — zauważyłem markotnie i po ciągnąłem łyk brandy. — Nie pozostaje nic innego, jak się urżnąć...
Cieszyłem się, że dał się nabrać na tę maskaradę, ale utrzymywanie go w tym przeświadczeniu stawało się dla mnie coraz bardziej uciążliwe. Oceniając moje pijaństwo po liczbie rozgromionych szwadronów, Nalana Gęba musiał sądzić, że wypijam codziennie półtorej butelczyny, więc kiedy był ze mną w sypialni, musiałem tęgo żłopać, żeby zachować pozory. Tego dnia wychyliłem ćwiartkę w niecałą godzinę i mimo że jestem niezłym zawodnikiem, zaczęło mi się kręcić w głowie.
— Co się dzieje, Rearden? Denerwujemy się? — Uśmiechnął się mało radośnie. — Czyżby konto miało okazać się puste? A może w ogóle nie mamy konta, co? — Wyciągnął przed siebie nogi i patrzył na mnie w zamyśleniu. — Wiemy, że ktoś cię wsypał, Rearden, i wieść niesie, że zrobił to twój kumpel. Tak, tak, zaprzeczasz, ale jeśli twój wspólnik zmył się z całą forsą i zostawił cię na lodzie, na dobre ci to nie wyjdzie. Od razu miałem co do ciebie wątpliwości, od razu, jak tylko Cosgrove o tobie wspomniał.
— Dostaniesz swój szmal — mruknąłem. — Mój kumpel już o to zadba.
— Mam taką nadzieję, Rearden — odparł. — Dla twego własnego dobra.
A jednak Nalana Gęba miał rację — naprawdę się denerwowałem. Z irytacją burczałem na Taafego, kiedy przynosił mi jedzenie, ale niczego to nie zmieniało. Nadal patrzył na mnie tymi swoimi szafirowymi oczyma niemowlęcia osadzonymi w pokiereszowanej twarzy, nie odzywał się słowem i robił, co do niego należało. Potem wychodził, a ja przemierzałem sypialnię tam i z powrotem i nie tykałem jedzenia.
Mijały godziny i dni. Co rano słyszałem klik-klak osiołka i miły dla ucha melodyjny gwizd. Z każdym dniem moje szansę malały. Wreszcie, stało się. Do pokoju wszedł Nalana Gęba.
— Haaa! — rzucił jowialnie. — Zaskoczyłeś mnie, Rearden!
— Doprawdy?
— Owszem. Już byłem skłonny sadzić, że chciałeś nas nabrać, a tymczasem czek jest w porządku. Zrealizowaliśmy go.
— Cieszę się. Mam nadzieję, że forsy starczyło.
— W zupełności — odparł. — Więc jak? Chciałeś mnie nabrać, co?
— O Boże, przecież mówiłem, że mam pieniądze! — Roześmiałem się, trochę niepewnie. — Jesteś jak ten facet z Moskwy, który razu pewnego rzekł: „Szmulek, ty mnie powiedziałeś, że jedziesz do Mińska, żebym ja sobie pomyślał, że ty jedziesz do Pińska. No i ty mnie, Szmulek, wykantowałeś, bo pojechałeś do Mińska. Ja, Szmulek, już ci nigdy więcej nie uwierzę”.
— Niezwykle ciekawa przypowieść pieniędzy było tyle, ile trzeba.
— stwierdził sucho. — Tak czy owak,
— Świetnie! To kiedy ruszamy w drogę? Zamachał ręką.
— Siadaj. Jest coś, o czym musimy pogadać.
Obszedłem go i przy barku nalałem sobie drinka. Tym razem rzeczywiście czułem taką potrzebę, bo tak naprawdę nigdy do końca Mackintoshowi nie ufałem. Dolałem do szklaneczki trochę wody i usiadłem.
— Z dziką radością się stąd wyprowadzę.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  Kiedyś, korzystając z okazji, że zawitał do mnie rzadki gość, Nalana Gęba, usiłowałem wypertraktować spacer na świeżym powietrzu...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.