– Cieszyłbym się, gdyby pan go zdołał uratować.
Dobramecki wzruszył ramionami.
– Rzecz zupełnie beznadziejna. Jedna szansa na sto.
Podczas gdy Wilczur nakładał kitel, pod oknami rozlegały się okrzyki coraz głośniejsze i
głośniejsze. Lekarze uśmiechnęli się do siebie. Zrozumieli się bez słów. Kolski jednak za-
uważył:
– Ludzie jednak wyżej cenią sztukę niż zdrowie. Żadnemu z nas nie robiono by takich
owacji.
– Zapomina pan, kolego, o profesorze Wilczurze i o jego popularności – lekko rzucił Do-
braniecki.
– Popularność tę zawdzięczam nie temu, że jestem lekarzem, lecz temu, że byłem pacjen-
tem – odpowiedział Wilczur i wyszedł z gabinetu. Zaraz po nim wyszedł Kolski.
Dobraniecki ciężko opadł na fotel. Jego twarz jakby zastygła w skupieniu. Po chwili naci-
snął dzwonek. Weszła pielęgniarka.
– W którym pokoju umieszczono Donata? – zapytał krótko.
– W czternastym, panie profesorze.
– Moja operacja o pierwszej?... Proszę dopilnować, by zawiadomiono doktora Biernackie-
go. Dziękuję pani.
Gdy wyszła, wstał i spojrzał na zegarek. Przeczekał pół godziny, po czym wyszedł. Na
pierwsze piętro prowadziły szerokie marmurowe schody. Numer czternasty był tuż przy nich.
Zapukał i wszedł. Donat przebierał się przy pomocy pielęgniarki. Ujrzawszy Dobranieckiego
zawołał wesoło:
– O, profesorze! Jakże się cieszę, że pana widzę. Będziecie mnie dziś zarzynali.
– Dzień dobry, mistrzu. Wygląda pan świetnie – przytrzymał rękę śpiewaka w swojej – ale
dlaczego pan używa liczby mnogiej? Przecież wyraźnie pan zażądał, by operował pana Wil-
czur. Nie ma pan zaufania, drogi mistrzu, do swego dawnego lekarza.
– Pełne zaufanie mam do pana, profesorze – z przymusem zaśmiał się Donat.
– Dajmy pokój tym sprawom – swobodnym tonem odpowiedział Dobraniecki. – Niechże
mi pan powie, co się z panem działo, oczywiście nie o swoich sukcesach artystycznych, bo
tego jest pełna prasa, ale jak tam z pańskimi prywatnymi historyjkami. Czy wciąż pan tak
niepohamowanie korzysta ze swoich sukcesów miłosnych?
Donat wybuchnął szczerym śmiechem:
– Ach, tego nigdy nie dosyć! – Zaświeciły mu się oczy.
169
– Powinien pan bardziej oszczędzać serca kobiet w przenośni i własne bez przenośni – za-
żartował Dobraniecki.
Nie mówił tego bez podstaw. Donat mimo swego kwitnącego wyglądu, niemal atletycznej
budowy i żywiołowego temperamentu już od lat młodzieńczych nie odznaczał się zbyt moc-
nym sercem. Jego matka, korzystając z zażyłych stosunków z Dobranieckim, nieraz zwracała
się doń w owych czasach po poradę dla syna.
Donat z ożywieniem opowiadał właśnie o jakiejś swojej nowej przygodzie, gdy zapukano
do drzwi. Była to doktor Kańska. Zgodnie z regulaminem miała zbadać pacjenta przed opera-
cją. Zastawszy tu jednak profesora i pacjenta już przygotowanego do stołu operacyjnego, za-
trzymała się w progu.
– Pani mnie szuka? – zapytał Dobraniecki. – To bardzo dobrze, że panią widzę. Niech pani
będzie łaskawa, koleżanko, zbadać tego mego staruszka. Pani wie, pokój 62. Wkrótce idzie na
stół. Parę zastrzyków wzmacniających, o ile uzna to pani za wskazane, przydałoby się. Dzię-
kuję pani, niech się pani pośpieszy.
Doktor Łucja chciała o coś zapytać, lecz Dobraniecki odwrócił się już do Donata ze sło-
wami:
– I cóż dalej, mistrzu?
– Bardzo ładna dziewczyna – zaciekawił się Donat. – Czy to lekarka?
– Tak, to nasza młoda internistka – wyjaśnił Dobraniecki. Po kilku minutach zjawił się
doktor Kolski z pielęgniarzem.
– Już czas, mistrzu, na salę operacyjną.
Punktualnie rozpoczęła się operacja.
Zabieg nie należał ani do ciężkich, ani do trudnych. Ze względu jednak na bezpieczeństwo
gardła pacjenta zastosowanie miejscowego znieczulenia nie było wskazane i Donata poddano
ogólnej narkozie.
Przy operacji asystowali doktor Januszewski i doktor Kolski. Silne światło prożektora od-
bijało się w lustrzanej tarczy i, zwielokrotnione, oświetlało wnętrze gardła operowanego. Z



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  – Dużą pan dzisiaj, kolego, zajmie na dobre cztery godziny, prawda? – zwrócił się Wilczur do Dobranieckiego...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.