Siedzieć nie było można, bo plac apelowy pokryty był z wierzchu drobnym szotrem, t j. ostrym mielonym kamieniem, który wbijał nam się w nasze chude tyłki. Najbardziej cierpieli chorzy z rewiru, których wyniesiono na plac apelowy w prześcieradłach. Dawało to pewną ochronę przed zimnem w nocy i przed słońcem w dzień, ale kamienie wciskały im się w ciało przez prześcieradło tak samo, jak i nam bez prześcieradeł. My mogliśmy kucnąć, usiąść na własnych rękach, stać albo chodzić, a ci ludzie leżeli w jednym miejscu przez tyle godzin bez jedzenia, picia i bez żadnej pomocy, bo przecież przez cały ten czas nikt się nimi nie interesował. Dopiero chyba o godzinie 13 czy 14 wpuszczono do bloków gaz, a uliczki wysypano chlorem.
Przed zachodem słońca otworzyli w barakach drzwi i okna - koniec gazowania. Pewnie za godzinę, dwie puszczą na bloki. Już widać, jak blokowi i kapowie idą na swe bloki i przez okna wyjmują swoje ubrania. To samo robią prominenci z bloku l i 2 - ale oto pędzą do okien w pierwszym rzędzie baraków inni, “normalni” więźniowie i... dom wariatów. Esesmani, blokowi i kapowie, już ubrani i z kijami, z krzykiem i biciem wypędzili wszystkich na plac apelowy... i trzymali do godziny 8 rano. Ubranie udało się złapać tylko nielicznym, którzy mogli sięgnąć po nie oknem, i tylko z pierwszego rzędu baraków.
Ja też polowałem na możliwość wyrwania się po ubranie. Po długim lawirowaniu dotarłem w końcu nie zauważony przez nikogo do swego 32 bloku. Chciałem wejść wolno do sztuby, lecz poczułem zapach gazu, więc cofnąłem się, nabrałem w płuca powietrza i biegłem do swego łóżka, które jak już zaznaczyłem, znajdowało się w połowie sztuby. Złapałem ubranie z łóżka, buty spod łóżka i z powrotem do drzwi. Już blisko drzwi zabrakło mi oddechu i wciągnąłem w siebie zatrute powietrze. Zakręciło mi się w głowie, lecz w następnej chwili byłem już na świeżym powietrzu. Schowałem się za stopnie prowadzące do bloku i spokojnie ubrałem się. Będąc w ubraniu zacząłem plątać się przy tych, którzy też byli w ubraniu. Wkrótce zrobiło się ciemno. Ci, co byli nago, znów pozbijali się w gromady jak owce - a ja bawiłem się w chowanego z esesmanami, którzy chodzili po placu, łapali i bili tych, którzy byli ubrani. Zdjąłem z siebie koszulę i zaniosłem Kornackiemu, który później mówił, że nigdy nie myślał, że koszula może być taka ciepła. Znalazłem sobie odpowiednie miejsce, gdzie leżało na ziemi kilku ubranych. Wcisnąłem się między nich i po prostu spałem, a jak zdrętwiałem, to pochodziłem trochę po placu i znów kładłem się.
W nocy poczułem się trochę nieklawo - jakiś szum w głowie, mdłości, czułem się cały tak jakoś mętnie. Wreszcie doszedłem, co mi jest. W kieszeni miałem tytoń z pokrojonego kawałka cygara, które dostałem od któregoś prominenta, i kilka razy paliłem go w papierze, który też przeszedł gazowanie w mojej kieszeni. Po prostu zaciągałem się dymem z tytoniu przesyconego gazem. Do rana już nie paliłem i głupie uczucie przeszło. Rano, po wydaniu śniadania, pozwolono nam położyć się do łóżek i - o ironio! - co godzinę spędzano nas i sprawdzano, czy kto nie zatruł się gazem. Tak to dbali o nasze życie i zdrowie.
O godzinie 11 wygnali nas wszystkich z powrotem na plac apelowy, który w międzyczasie posypali grubo chlorem, czy też jakimś innym białym proszkiem. Wygnano nas z miskami i na placu wydano nam wczesny obiad. Szpinak czy jakieś inne zielsko. Tego dnia pobiłem rekord życiowy w żarciu: od godziny 11 do 14.30 zjadłem 11 i pół miski tej nadkwaszonej zupy. W misce mieściło się 1 l/4 litra. Wrąbałem 11 i pół miski, tak że czułem żarcie w gardle i... byłem głodny. Był to obiad za niedzielę, a o godzinie 13.30 zaczęli wydawać takie samo żarcie, tylko że był to już obiad poniedziałkowy. Wieczorem dopiero wydali nam chleb.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  Staliśmy od godziny 4 rano do 8 rano następnego dnia...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.