— A ponadto, nie możemy zagwarantować ci bezpieczeństwa — dodałem. — Wielu
z nas wyszkolono tak, aby bez chwili wahania zabijali przeciwnika.
— Wszystkich wyleczono z tego za pomocą autohipnozy. Pomyślałem o Maksie, pra-
cującym jako urzędnik w administracji państwowej.
— Obawiam się, że kuracja nie zawsze była udana.
— To jest zrozumiałe i wybaczalne — rzekł Antres. — Jeśli ta część eksperymentu się
nie powiedzie, to trudno.
Odwrócił ostatnią kartkę raportu i postukał w schemat ładowni.
— Tu mogę urządzić sobie małą kwaterę. W ten sposób wasi ludzie nie będą widy-
wali mnie zbyt często czy wbrew swojej woli.
— Niezły pomysł — powiedziałem. — Przyślij nam spis rzeczy, których będziesz po-
trzebował, a my uwzględnimy je przy załadunku.
Potem nastąpiła część towarzyska, składająca się z filiżaneczki mocnej kawy i kie-
liszka alkoholu, które wypiliśmy z Człowiekiem. Taurańczyk znikł i po kilku minutach
wrócił z listą. Najwidoczniej przygotował ją wcześniej.
Nie rozmawialiśmy o tym, dopóki nie wyszliśmy z budynku.
— Do diabła. Powinniśmy to przewidzieć i pokrzyżować im szyki.
— Powinniśmy. A teraz będziemy musieli wrócić i wytłumaczyć to takim jak Max.
— Owszem, ale to nie ktoś taki jak Max zabije Taurańczyka. Zrobi to ktoś, kto uwa-
ża, że skończył z wojną. A potem pewnego dnia straci głowę.
— Ktoś taki jak ty?
— Nie sądzę. Do diabła, dla mnie wojna wcale się jeszcze nie skończyła. Bill twierdzi,
że właśnie dlatego uciekam.
— Lepiej nie myślmy o dzieciach. — Objęła mnie ramieniem i trąciła biodrem moje
biodro. — Wróćmy do hotelu i zróbmy coś, żeby o nich nie myśleć.
Pozostałą część tak przyjemnie rozpoczętego popołudnia spędziliśmy, robiąc zakupy
dla przyjaciół, sąsiadów i dla siebie. Nikt w Paxton nie miał zbyt wiele pieniędzy — pra-
50
wie wszystkie transakcje opierały się na handlu wymiennym i każdy dorosły co miesiąc otrzymywał z Centrusa czek na niewielką sumę pieniędzy. Rodzaj powszechnego zasił-
ku, który tak dobrze funkcjonował na Ziemi, kiedy byliśmy tam ostatnio.
Na Middle Finger również nieźle spełniał swoje zadanie, gdyż nikt nie oczekiwał tu
luksusów. Na Ziemi ludzie żyli w prawie powszechnym ubóstwie, ale otaczały ich rze-
czy nieustannie przypominające dawne bogactwo. Natomiast tutaj wszyscy żyli jedna-
kowo skromnie.
Popychaliśmy wózek po ceglanym chodniku, sprawdzając naszą listę i przystając
w kilku sklepach. Zioła, struny do gitary i ustniki do klarnetu, papier ścierny i pokost,
kryształki pamięci, zestaw farb i kilogram marihuany (Dorian lubił ją, ale miał uczule-
nie na domową odmianę, którą wyhodowała Sage). Potem wypiliśmy herbatę w ulicz-
nej kawiarence i patrzyliśmy na przechodniów. Zawsze miło zobaczyć tyle nieznajo-
mych twarzy.
— Zastanawiam się, jak tu będzie, kiedy wrócimy.
— Tego nie można sobie wyobrazić — odparłem — chyba że jako stertę gruzów.
Wrócimy po czterdziestu tysiącleciach ludzkiej historii i co zobaczymy? Pewnie nawet
nie będzie już żadnych miast.
— Nie wiadomo. Przypomnij mi, żebyśmy tu zajrzeli.
Na ulicy przed nami jeden pojazd uderzył w tył innego. Jadący nimi osobnicy Czło-
wieka wysiedli i w milczeniu obejrzeli uszkodzenie, które było niewielkie, zaledwie
wgniecenie na zderzaku. Skinęli sobie głowami i wrócili na miejsca.
— Myślisz, że to przypadek? — spytała Marygay.
— Co? Och... być może nie. Zapewne nie.
Wyreżyserowana scena, mająca pokazać, jak doskonale się rozumieją. Jak wspaniale
Człowiek dogaduje się sam ze sobą. Mało prawdopodobne, żeby taki wypadek zdarzył
się akurat na naszych oczach, bo po mieście jeździło niewiele pojazdów.
Przez godzinę korzystaliśmy z usług masażystki i masażysty, po czym złapaliśmy po-
wrotny autobus do Paxton.
Kiedy wróciliśmy, przeszukałem bibliotekę, sprawdzając, co też robiliśmy czterdzie-
ści tysięcy lat temu. Wtedy jeszcze nawet nie było „nas”, tylko późni neandertalczycy.
Mieli już krzemienne i kamienne narzędzia. Nie mieli języka ani sztuki, nie licząc kilku
prostych rysunków naskalnych w Australii.
A co jeśli Człowiek, jego przyszła wersja, rozwinie umiejętności równie istotne jak
zdolność mowy i tworzenia sztuki, które będzie mógł dzielić z nami tylko w takim sa-
mym stopniu, w jakim my „rozmawiamy” z psami lub bawimy się smugami farby, roz-
mazanej na płótnie palcami szympansa?
51
Byłem przekonany, że nie ma innego wyjścia: Człowiek musi wymrzeć albo przejść
na wyższy szczebel rozwoju. Tak czy inaczej, po powrocie będziemy zupełnie sami. Bę-
dziemy musieli odtworzyć ludzki gatunek lub umrzeć, jako niepotrzebny anachro-
nizm.
Zamierzałem zachować ten wniosek dla siebie. Jakby nikt inny nie mógł do nie-
go dojść. Aldo Verdeur-Sims pierwszy poruszył ten temat publicznie, a przynajmniej
w szerszym gronie.
10
— Będziemy dla nich równie obcy jak Taurańczycy wydali się nam — rzekł Aldo
— jeśli zdołają przetrwać te czterdzieści tysięcy lat, w co wątpię.
W pierwszym komunikacie nazwaliśmy to „otwartą grupą dyskusyjną”, lecz w rze-
czywistości składała się ona głównie z ludzi, którzy zdaniem Marygay i moim mieli naj-
aktywniej uczestniczyć w realizacji planu, jeśli nie kierować społecznością statku. Prę-
dzej czy później będziemy musieli ustanowić jakąś formę demokratycznych rządów.
Oprócz nas byli Cat i Aldo, Charlie i Diana, Ami i Teresa, oraz nieregularnie poja-
wiające się osoby, takie jak Max Weston (pomimo swej ksenofobii), nasza Sara, Lar Po
i Tensowie — Mohammed oraz jedna, czasami dwie z jego żon.
Po był notorycznym sceptykiem: wystarczyło coś powiedzieć, a zaraz zaczynał szu-
kać słabych punktów.
— Zakładasz nieustanne zmiany — powiedział do Aldo — podczas gdy Człowiek
twierdzi, że jest doskonały i nie potrzebuje żadnych zmian. Być może uda mu się zacho-
wać istniejący stan rzeczy, nawet przez czterdzieści tysięcy lat.
— A ludzie? — spytał Aldo.
Po machnięciem ręki zbył pytanie o nasz gatunek.
— Nie sądzę, żebyśmy przetrwali dwa tysiące generacji. Prawdopodobnie rzucimy



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  wielu weteranów, którzy nie znieśliby twojej obecności nawet przez dziesięć godzin, nie mówiąc o dziesięciu latach...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.