Bo z jakiego innego powodu komandor porucznik Peter Jordan przykuwałby do ręki teczkę na krótki odcinek drogi dzielący go od Grosvenor Square? Założyła też, że ostrzeżono ich przed niebezpieczeństwem kontaktów z ko­bietami. Na początku wojny przed klubem często odwiedzanym przez brytyjskich oficerów widziała plakat. Przedstawiał on wspa­niałą biuściastą blondynkę w wydekoltowanej sukni wieczorowej i oficera, który podawał jej ogień. Niżej biegł napis: „Buzia na kłódkę, ta ślicznotka ma główkę". Catherine wydawało się to strasznie głupie. Nawet jeśli istniały takie kobiety — dziwki kręcące się po klubach i na przyjęciach, polujące na plotki i tajem­nice — nic o nich nie słyszała. Ale przypuszczała, że ostrzeżenia mogą wyczulić Petera Jordana na piękną kobietę, która nagle stara się przykuć jego uwagę. Poza tym był bardzo inteligentnym, przystojnym mężczyzną o znacznej pozycji. Musiał starannie sobie dobierać towarzystwo. Świadczyła o tym tamta scena w Sa— voyu. Rozgniewał się na swojego przyjaciela Shepherda Ramseya, który umówił go z młodą, głupią pannicą. Będzie musiała bardzo ostrożnie go podejść.
Właśnie dlatego stała na rogu w pobliżu Vandyke Club, trzy­mając w ramionach torbę z jedzeniem.
Dochodziła szósta. Londyn był spowity mrokiem zaciemnienia. Światła samochodów dawały tę odrobinę światła, dzięki której Catherine mogła zobaczyć drzwi klubu. Po kilku minutach wy­nurzył się z nich mężczyzna średniego wzrostu i o średniej budowie ciała. To był Peter Jordan. Zatrzymał się na chwilę, żeby zapiąć płaszcz. Jeśli będzie się trzymał ustalonego rytuału, przejdzie pieszo krótki odcinek dzielący go od domu. Jeśli od niego odstąpi i weźmie taksówkę, Catherine nie dopisze szczęście. Jutro wieczorem będzie musiała tu znowu wrócić i czekać z torbą pełną zakupów.
Jordan postawił kołnierz płaszcza i ruszył w jej stronę. Catherine Blake odczekała chwilę i nagle wyrosła tuż przed nim.
 
 
Ich zderzeniu towarzyszył trzask pękającej papierowej torby i grzechot puszek toczących się po chodniku.
— Przepraszam, nie zauważyłem pani. Proszę pozwolić sobie pomóc.
— Nie, to moja wina. Zapomniałam latarki i błąkałam się tu po omacku. Czuje się jak skończona kretynka.
— Nie, to moja wina. Próbowałem sobie udowodnić, że trafię do domu po ciemku. Proszę, tu jest latarka. Zaraz pani poświecę.
— Mógłby pan poświecić na chodnik? Zdaje się, że moje kartkowe jedzenie właśnie się toczy do Hyde Parku.
— Niech mnie pani weźmie za rękę.
— Dziękuję. A przy okazji, może już pan przestać mi świecić prosto w twarz.
— Przepraszam, ale jest pani taka...
— Jaka?
— Nic takiego. Ta torba z mąką chyba nie przeżyła.
— Nic się nie stało.
— Pomogę pani pozbierać rzeczy.
— Poradzę sobie, dziękuję.
— Nie, nalegam. I muszę pani oddać mąkę. W domu mam fury jedzenia. Problem w tym, że nie wiem, co z nim zrobić.
— To marynarka pana nie karmi?
— Skąd pani...
— Cóż, mundur i akcent pana zdradził. Zresztą, tylko amerykań­ski oficer byłby na tyle nierozsądny, żeby specjalnie chodzić po Londynie bez latarki. Mieszkam tu od dziecka, a i tak po ciemku się gubię.
— Proszę, muszę pani oddać to, co się zniszczyło.
— Bardzo to uprzejme z pańskiej strony, ale nie musi pan. Miło było na pana wpaść.
— Tak... Tak, bardzo miło.
— Czy byłby pan tak łaskaw i wskazał, którędy do Brompton Road?
— Tędy.
Odwróciła się i ruszyła w swoją stronę.
— Chwileczkę. Mam inną propozycję. Zatrzymała się i obejrzała.
— Jaką mianowicie?
— Może zgodziłaby się pani umówić ze mną kiedyś na drinka? Zawahała się i odparła:
— Wątpię, czy mam ochotę pić z obrzydliwym Amerykaninem, który upiera się chodzić po Londynie bez latarki. Ale wygląda pan w miarę nieszkodliwie. Dlatego odpowiedź brzmi: tak.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
   Rozdział dziesiąty Londyn Catherine Blake przyjęła, że oficerom alianckim dopuszczonym do ważnych sekretów wojennych...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.