Byłem już tu ponad miesiąc, a łącznie na stażu prawie pół roku. Nadal jednak żyłem w ciągłym strachu. Bałem się, że nastąpi coś, z czym sobie nie poradzę i co spieprzę. Jak na ironię, właśnie wtedy, gdy już zaczynałem się pewniej czuć na sali operacyjnej i na normalnych oddziałach, znalazłem się w nowym miejscu, które wymagało całkowicie odmiennych działań.
Co prawda mogłem liczyć na kilka świetnych, kompetentnych pielęgniarek, ale faktycznie zdany byłem na siebie, za wszystko ponosiłem pełną odpowiedzialność.
W ciągu dnia, gdy w pobliżu byli jeszcze inni lekarze, nie było tak tragicznie, ale w nocy trzeba było czekać pięć, może dziesięć minut, aż ktoś się zjawi. Te minuty mogły być decydujące. Czasami wszystko zależało ode mnie.
Sam system pracy na NW był inny - dwadzieścia cztery godziny dyżuru, dwadzieścia cztery godziny wolne. Wszystko było dobrze, dopóki nie robiło się tego przez pełny tydzień. Gdy zaczynało się tydzień roboczy o ósmej rano w niedzielę, to do ósmej w środę miało się już czterdzieści osiem przepracowanych godzin i zostawało kolejne czterdzieści osiem. W rezultacie po dwóch tygodniach cały ten misterny system zaczyna szwankować - pojawiają się bóle głowy, rozwolnienie, drgawki.
Po wysiłku organizm potrzebuje snu, nie wytrzymuje pracy przez dwadzieścia cztery godziny. Większość organów, szczególnie gruczołów, musi odpocząć. Ich funkcjonowanie zmienia się w ciągu doby niezależnie od tego, czy się śpi, czy nie.
Po szesnastu godzinach dyżuru gruczoły znajdują się w stanie podobnym do śpiączki, ale decyzje - niestety - nadal trzeba podejmować. W tym względzie nie ma różnicy między czwartą rano a południem. Życie może zawisnąć na włosku o każdej porze.
Trudno zdobyć się na cierpliwość, wszystko jest walką, a najmniejsze przeciwności stają się przyczyną gniewu i zdenerwowania.
Wydawało się, że syrena się przybliża. Nasłuchiwałem końca narastania poziomu dźwięku i osłabiania zjawiska Dopplera, co wskazywałoby na to, że karetka pędzi w kierunku jednego z małych szpitali w pobliżu. Tym razem nic z tego. Nie widziałem jej, ale po sygnale mogłem rozpoznać, że wjechała już na teren szpitala. W ciągu paru sekund podjechała tyłem do wejścia, a ja już tam byłem, żeby wykonać swą misję.
Przez małą tylną szybę widziałem, jak załoga karetki chaotycznie wykonuje zabiegi reanimacyjne. Jeden z ratowników zajęty był masażem serca i uciskał mostek pacjenta, a drugi próbował bezskutecznie utrzymać maskę tlenową na jego twarzy.
Gdy karetka się zatrzymała, szybko otworzyłem drzwi. Kilku przechodniów przystanęło i spojrzało na tę scenę. Dla nich wszystko było w porządku. Karetka przyjechała, lekarz mający do dyspozycji cały arsenał dziwnych i tajemniczych narzędzi był na miejscu - niebezpieczeństwo zażegnane.
Dla mnie to był dopiero początek. Dobrze, że nikt nie mógł czytać z moich myśli, gdy starałem się przygotować na to, co mnie czekało.
- Dawajcie go do sali A - krzyknąłem do ratowników, gdy zwolnili swoje działania reanimacyjne. Pomogłem wystawić nosze i przejechać z nimi przez krótki korytarz. Spytałem, od jak dawna pacjent nie oddycha, od kiedy nie daje znaku życia.
- Żadnych oznak, a dojechaliśmy do niego jakieś dziesięć minut temu.
Był to brodaty mężczyzna około pięćdziesiątki. Był potężnej budowy i wszyscy razem musieliśmy go wytaszczyć na stół do badań.
Sekundy rozciągnęły się w godziny, gdy przyszła konieczność podjęcia decyzji - takiej decyzji, o której nie mówi się poza szpitalami. Musiałem albo stwierdzić ustanie akcji serca, albo wydać orzeczenie, że pacjent był już martwy w chwili przybycia.
Żądanie podjęcia takiej decyzji tylko na podstawie wiadomości z podręczników było niesprawiedliwe! Nie było innej możliwości, a czas naglił.
Co by było, gdybym orzekł zatrzymanie akcji serca?
Sześć tygodni wcześniej przywróciliśmy do życia faceta po ośmiu minutach śmierci klinicznej. Leżał później na intensywnej terapii, jak kłoda, żywy z punktu prawa, a właściwie martwy pod każdym innym względem.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  Syrena oznaczała kłopoty, a ja nie byłem do tego przygotowany, nawet nie myślałem, że kiedykolwiek to się zmieni...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.