- Gdzie oni są? - Głos Gariona przypomniał raczej delikatny oddech.
- Nadchodzą z południa - odszepnął Zakath.
- Ilu?
- Trudno powiedzieć.
- Czy próbowali nas podejść?
- Prawdę mówiąc nie sprawiali takiego wrażenia. Ci, których widzieliśmy, po prostu szli otwarcie przez las, nie kryjąc się za drzewami.
Garion wytężył wzrok starając się przeniknąć resztki ciemności. Wtem dojrzał ich wyraźnie. Wszyscy mieli na sobie białe szaty, togi lub długie chałaty i nie próbowali się skrywać. Ich ruchy były przemyślane i zdawały się charakteryzować stanowczym, niespiesznym spokojem. Szli jeden za drugim utrzymując miedzy sobą dystans około dziesięciu kroków. Ze sposobu, w jaki poruszali się w gęstym lesie, emanowało coś niesamowicie znajomego.
- Brakuje im tylko pochodni - odezwał się Silk stojąc za plecami Gariona. Mały człowieczek nie próbował nawet ściszać głosu.
- Cicho! - syknął Zakath.
- Po co? Wiedzą o naszej obecności. - Silk zachichotał lekko. - Pamiętasz wyspę Verkat? - zwrócił się do Gariona. - Spędziliśmy obaj jakiś czas czołgając się w mokrej trawie za Vardem i jego ludźmi, a jestem całkowicie pewny, że zdawali sobie sprawę, że ich śledzimy. Mogliśmy iść otwarcie za nimi i oszczędzić sobie niewygody.
- O czym ty mówisz, Kheldarze? - spytał Zakath szorstkim szeptem.
- To kolejne z powtórzeń Belgaratha. - Silk wzruszył ramionami. - Garion i ja już to wcześniej przeżyliśmy. - Westchnął ze smutkiem. - Życie stanie się okrutnie nudne, jeśli nic nowego się już nie wydarzy. - Po tych słowach zakrzyknął ku białym postaciom w lesie: - Jesteśmy tutaj!
- Oszalałeś? - warknął Zakath.
- Prawdopodobnie nie, lecz szaleńcy nigdy nie zdają sobie sprawy ze swego obłędu, prawda? Ci ludzie to Dalowie, a szczerze mówiąc, wątpię, czy jakikolwiek Dal skrzywdził kogokolwiek od początku pradziejów.
Człowiek kroczący na czele przedziwnego orszaku zatrzymał się u podnóża pagórka i zdjął z głowy biały kaptur. - Oczekiwaliśmy waszego przybycia - oświadczył. - Święta Prorokini wysłała nas, byśmy doprowadzili was bezpiecznie do Kell.
Rozdział IV
 
Tego ranka Król Drasni Kheva był najwyraźniej rozdrażniony. Ubiegłego wieczoru podsłuchał rozmowę między swoją matką a posłańcem Anhega, króla Chereku, i jego poirytowanie wynikało z moralnego dylematu. Nie brał nawet pod uwagę zdradzenia się przed matką, że podsłuchiwał, więc pozostawało mu jedynie czekać, aż sama przedstawi mu zaistniały problem. Wydawało się jednak mało prawdopodobne, że to uczyni, więc Kheva znalazł się w meczącym impasie.
Należy wspomnieć, że król Kheva nie należał do chłopców, którzy w ten sposób wkraczają w prywatne życie swych matek. Był to całkiem przyzwoity młodzian, w którego żyłach płynęła po prostu drasańska krew. Drasanie zaś charakteryzują się powszechną cechą, którą, z braku lepszego określenia, można nazwać ciekawością. We wszystkich ludziach bez wyjątku kołacze się większe lub mniejsze ziarno ciekawości, lecz w przypadku Drasan ta cecha z czasem stała się zdecydowanie dominująca. Niektórzy twierdzili, że to właśnie wrodzona ciekawość uczyniła ze szpiegostwa ich narodowe zajęcie. Inni z równym wigorem utrzymywali, że wiele generacji szpiegostwa wyostrzyło do perfekcji naturalną drasańską ciekawość. Debata przypominała nie dokończoną sprzeczkę nad kurą i jajkiem i była w równym stopniu bezcelowa. W dość młodym wieku Kheva włóczył się, nie wadząc nikomu, za jednym z oficjalnych nadwornych szpiegów i w ten sposób odkrył komnatę ukrytą za wschodnią ścianą komnaty gościnnej swej matki. Od czasu do czasu wślizgiwał się do tego pomieszczenia, aby być na bieżąco ze sprawami państwa i innymi interesującymi go rzeczami. Mimo wszystko był królem, co dawało mu niezaprzeczalne prawo do rzetelnych informacji. Doszedł do wniosku, że szpiegując mógł te wiadomości otrzymać łatwo, oszczędzając przy tym swej matce sytuacji związanych z osobistym mu ich przekazywaniem. Kheva był roztropnym chłopcem.
Narada o której mowa dotyczyła tajemniczego zniknięcia księcia Trellheimu wraz z jego statkiem „Morskim Ptakiem” i wieloma innymi indywidualnościami włącznie z synem księcia Unraka.
Jarl Trellheimu Barak uważany był w pewnych kręgach za dość nieodpowiedzialnego człowieka. Jeszcze gorszą opinią cieszyli się towarzysze, którzy zniknęli wraz z nim. Królowie Alornu czuli się wyraźnie zaniepokojeni potencjalnym nieszczęściem, jakie mogła spowodować wyprawa Baraka i jego kohorty.
Młodego króla Khevę nie tyle obchodziły nieszczęścia co fakt, że jego przyjaciel Unrak został zaproszony do wzięcia udziału w tym niecodziennym wydarzeniu, podczas gdy jego osoba została wyraźnie pominięta. Ta jawna niesprawiedliwość bolała. Fakt, że był królem zdawał się wykluczać go ze wszystkiego, co nawet z daleka wiązało się z ryzykiem. Wszyscy wychodzili z siebie, żeby zapewnić Khevie bezpieczeństwo, lecz Kheva wcale tego nie pragnął. Bezpieczeństwo nieodłącznie kojarzyło się z nudą a Kheva wszedł właśnie w wiek w którym jest się gotowym posunąć bardzo daleko, by uniknąć nudy. W zimowy poranek Kheva odziany w czerwone szaty ruszył marmurowym korytarzem pałacu w Boktor. Zatrzymał się przed olbrzymim arrasem udając że ogląda go uważnie. Następnie, pewny, że nikt go nie obserwuje - mieszkał przecież w Drasni - wślizgnąwszy się za arras wszedł do małej ukrytej komnaty.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  Zakath stał na szczycie pagórka trzymając przed sobą obnażony miecz...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.