Nowy kłopot i zwłoka w wycieczce. Przez dwa tygodnie blisko zbierałem po całych dniach
siano i suszyłem dla moich żywicielek. Nareszcie zgromadziłem dwa duże stogi wewnątrz
zagrody kamiennej i tam też z wielkim trudem umieściwszy kozy, mogłem puścić się w dro-
gę. Napoju miały pod dostatkiem w pobliskim źródełku.
Podróż rozpocząłem, idąc w górę strumienia przerzynającego moją dolinę. Ciągnął on się
dosyć daleko w głąb wyspy, przechodząc to przez lasy, to znowu przez ładne łąki i równiny.
W niektórych miejscach pędził z szumem, w innych płynął bardzo wolno i rozlewał się w
różnej wielkości jeziorka. Obydwa brzegi okrywała bujna roślinność. Napotkałem dziki tytoń,
ale krzew ten na nic mi się przydać nie mógł. Znużony drogą, uszedłszy przeszło dwie mile,
przenocowałem na drzewie.
Na drugi dzień wszedłem w obszerne lasy, których olbrzymie drzewa zasłaniały mi niebo.
Cisza tu panowała niezmierna. Zdawało się, że wszystkie zwierzęta pierzchły z tej posępnej i
głuchej puszczy. Lękałem się napotkać jadowite węże, zwykle w takich miejscach przebywa-
jące, na szczęście jednak nie widziałem ich wcale.
Spiesznie, o ile można, przebywałem las, ażeby jak najprędzej wydostać się na pole. Poza
lasem ciągnęła się piękna dolina, z północy dotykająca boru. Od wschodu i zachodu otaczały
ją wzgórza skaliste, od południa zasłaniały znacznej wysokości góry. Długość jej mogła wy-
nosić milę, szerokość nieco więcej niż pół mili angielskiej.
Pyszna zieloność trawy, zaścielającej dolinę nadobnym kobiercem, nadzwyczajnie mię za-
chwyciła. Tu i ówdzie rosły gaiki palm kokosowych, urozmaicając okolicę, z boku zaś błękit-
na wstęga czystej jak kryształ rzeczki dopełniała piękności tego miłego ustronia. Dodajmy do
55
tego, że góry, zasłaniające je od południa, łagodziły skwar klimatu, nie dopuszczając gorące-
go wiatru.
Pół dnia przepędziłem w tym miejscu, zwiedzając we wszystkich kierunkach rozkoszną
dolinę. Zdawało mi się, że jestem w jakimś przepysznym ogrodzie. Dlaczegóż nie znalazłem
jej zaraz po moim przybyciu na wyspę i nie obrałem tutaj mieszkania!
Zachwycenie moje jeszcze się powiększyło, gdy w jednym miejscu znalazłem dużo dzi-
kich melonów. Były one wprawdzie kwaskowate, ale przez przesadzanie i pielęgnowanie mo-
gły nabrać właściwego i przyjemnego smaku. Urwałem parę i wrzuciłem do kosza.
Noc przepędziłem na stromej skale, zabezpieczającej mnie od napadu drapieżnych zwie-
rząt. Lecz powiedziawszy prawdę, nie bałem się ich zupełnie, bo nie widziałem dotąd ani jed-
nego.
Nazajutrz zamiast iść dalej, zacząłem się namyślać, czy by nie lepiej było przenieść się tu-
taj ze wszystkimi bogactwami. Ale zastanowienie, iż stąd morza wcale nie widać, nakłoniło
mnie do pozostania przy moim warownym zamku. Tutaj bowiem, mieszkając lat kilkanaście,
nie ujrzałbym pewnie okrętu, mogącego wybawić mnie z wyspy.
Jednakże po długiej rozwadze przyszło mi na myśl zrobić tutaj letnie mieszkanie i czasami,
dla urozmaicenia, bawić czas niejaki. Mają królowie letnie rezydencje, magnaci wille, dlacze-
góż byś ty, panie Robinsonie, jedyny władco tej pięknej wyspy nie miał sobie założyć letnie-
go pałacu?
Nie zwłócząc długo, wziąłem się do ścinania bambusów, a nagromadziwszy potrzebną
ilość materiału, zbudowałem chatkę podobną nieco do zagrody, dla kóz zrobionej. Żerdki
bambusowe wkopywałem w ziemię, o trzy centymetry jedna od drugiej w czworobok. Ściany
przeplatałem chrustem, a dach pokryłem liściem kokosowym. Ażeby zaś kozy albo inne zwie-
rzęta nie dostały się do mej chaty, ogrodziłem ją parkanem z żerdek. Robota ta zabrała mi
blisko dwa tygodnie.
Wielki był czas do powrotu. Co też tam biedne moje kozy porabiają. Może im siana nie
starczyło i pozdychały z głodu. Myśl ta dreszczem mię przeniknęła. Porzuciłem więc czarow-
ną dolinę i puściłem się ku domowi. Przed odejściem jednak, na wzgórzu, z którego było wi-
dać morze, ułożyłem stos kamieni jako znak dokąd na wycieczce zaszedłem, ażebym później
mógł rozpoznać to miejsce, jeżeli z innej strony zapuszczę się na wędrówkę po wyspie.
Zaledwie wszedłem do lasu, gdy niebo zachmurzyło się i deszcz zaczął padać. Przez trzy
godziny przeszło siedziałem we wnętrzu wypróchniałego drzewa, chroniąc się przed burzą.
Ale i przez ten czas nie próżnowałem, zbierając próchno drzewa, obficie tu się znajdujące, a
mogące mi posłużyć do rozniecenia ognia.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  że przez czas mojej nieobecnoÅ›ci kozy zamkniÄ™te pozdychajÄ… z gÅ‚odu, albo też pouciekajÄ… do lasu, jeżeli je na wolnoÅ›ci zostawiÄ™...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.