– Że śledztwa w sprawie morderstw to ostatnia, dosłownie ostatnia rzecz na świecie, na jaką mam ochotę?
– Oczywiście – mówi Henry. – Ale – znów mam nadzieję, że mi wybaczysz, Jack – jesteś tutaj. Wiem, na co cię stać, co potrafisz. Wiem, jakie masz umiejętności – na pewno o wiele większe niż Dale i prawdopodobnie niż wszyscy ci pozostali, więc nie mogę się nie zastanawiać, w czym do cholery tkwi twój problem.
– Nie mam żadnego problemu – odpowiada Jack. – Jestem cywilem.
– Jak sobie życzysz. W takim razie możemy wysłuchać do końca Barenboima.
Henry przesuwa palcami po klawiszach i wybiera przycisk tunera.
Przez następny kwadrans jedynym dźwiękiem, słyszalnym w kabinie pikapa, jest fortepian Steinway, medytujący nad „Wariacjami goldbergowskimi” w Teatro Colon w Buenos Aires. Istotnie, wspaniałe brzmienie, myśli Jack; trzeba być naprawdę nieukiem, by pomylić je z wykonaniem Glenna Goulda. Osoba zdolna do takiej omyłki pewnie nie słyszy przypominającego wibrację dźwięku wewnątrz dźwięku, wydawanego przez klamkę wozu produkcji General Motors.
– Przestań się boczyć – mówi Henry, gdy skręcają z drogi 93 w Norway Valley Road. – Nie powinienem nazwać cię tandeciarzem. I nie powinienem zarzucać ci, że masz problem, bo to ja go mam.
– Ty? – Jack ogląda się na niego z zaskoczeniem. Długie doświadczenie natychmiast podsunęło mu myśl, że Henry chce go poprosić o jakiegoś rodzaju nieoficjalne dochodzenie. Twarz Henry’ego jest jednak zwrócona ku przedniej szybie i niczego nie wyraża. – Jakiż ty możesz mieć problem? Poplątały ci się skarpetki? Och – masz kłopoty z którąś z rozgłośni?
– Z tym dałbym sobie sam radę. – Henry urywa, a pauza przeciąga się w długie milczenie. – Chciałem ci powiedzieć, że czuję się, jakbym wariował. Myślę, że tracę rozum.
– Daj spokój.
Jack zmniejsza nacisk na pedał gazu i redukuje prędkość do połowy. Czyżby Henry był świadkiem pierzastej zamieci? Oczywiście, że nie; Henry jest pozbawiony wzroku, a zamieć, którą widział Jack, była wyłącznie snem na jawie.
Henry drży jak widełki stroikowe. Wciąż ma twarz zwróconą ku przedniej szybie.
– Powiedz mi, co się dzieje – mówi Jack. – Zaczynam się o ciebie martwić.
Henry otwiera usta tak minimalnie, że w szczelinie ledwie zmieściłby się opłatek, po czym zamyka z powrotem. Przenika go kolejny dreszcz.
– Hm – mówi. – To trudniejsze, niż myślałem.
Jego suchy, miarowy głos – prawdziwy głos Henry’ego Leydena – w zdumiewający sposób rozmywa się w bezradnym vibrato.
Jack zwalnia tak, że pikap ledwie się toczy. Zaczyna mówić, ale decyduje się, że jeszcze zaczeka.
– Słyszę moją żonę – mówi Henry. – Po nocach, kiedy leżę w łóżku. Około trzeciej–czwartej nad ranem. Słyszę, jak Rhoda krząta się w kuchni, jak wchodzi na górę. Na pewno tracę rozum.
– Jak często się to zdarza?
– Ile razy? Nie wiem dokładnie. Trzy lub cztery.
– Próbowałeś wstać i jej poszukać? Zawołać po imieniu?
– I to, i to. – Głos Henry’ego ponownie podskakuje na trampolinie vibrato. – Bo byłem pewny, że to ją słyszałem. Jej kroki, to, jak chodzi, jak stawia stopy. Rhoda nie żyje już od sześciu lat. Ale śmieszne, nie? Sam bym pomyślał, że to zabawne, gdybym nie sądził, że mi odbija.
– Wołałeś ją po imieniu – mówi Jack. – Wstawałeś też z łóżka i schodziłeś na dół.
– Jak lunatyk. Jak wariat. „Rhoda? To ty, Rhoda?”. Zeszłej nocy obszedłem cały dom. „Rhoda? Rhoda?”. Można by pomyśleć, że czekałem, aż odpowie. – Henry nie zwraca uwagi na łzy, które wypływają spod lotniczych okularów i toczą się po policzkach. – Bo tak było – o to chodzi.
– Nikogo innego nie było w domu – mówi Jack. – Brakowało śladów, że ktoś dostał się do środka. Wszystko leżało na swoim miejscu i nic nie zginęło.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  – A tobie nie przyszło do głowy, że jestem na emeryturze, Henry? – odpowiada Jack przez zaciśnięte zęby...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.