- Tu powinien być specjalny czop uniemożliwiający przedostawanie się promieniowania na zewnątrz, w czasie gdy aparat nie jest używany.
Wyłącznie po to, by zyskać stuprocentową pewność, Wilson zbliżył licznik Geigera do otworu w wysięgniku. I tym razem odczyt był zerowy. - Tutaj nie ma materiału radioaktywnego - stwierdził, schodząc z krzesła. - Został zabrany.
- Co teraz zrobimy? - zapytała Angela.
- Która jest godzina? - chciał wiedzieć David.
- Piętnaście po siódmej - odparł Ronnie.
- Założymy fartuchy chroniące przed promieniowaniem, a potem spełnimy nasz obowiązek - oświadczył David.
Opuścili dawny oddział radioterapii i skierowali się prosto do Imaging Center. David poprosił dozorcę, by poszedł tam razem z nimi i pomógł im nieść ołowiane fartuchy. Ronnie nie wiedział, o co w tym wszystkim chodzi, czuł jednak, że dzieje się coś bardzo ważnego, starał się więc być tak pomocny, jak to tylko możliwe.
Pełniący dyżur rentgenolog odniósł się podejrzliwie do prośby Wilsona o pożyczenie ołowianych fartuchów, uznał jednak, że jeśli nie zostaną one wyniesione poza obręb szpitala, nie ma powodu odmówić lekarzowi. Dał Davidowi, Angeli i Ronniemu dziewięć fartuchów oraz jedną parę ołowianych rękawic używanych do fluoroskopii.
Uginając się pod ciężarem fartuchów, cała trójka wróciła do głównego budynku szpitala. Personel oraz odwiedzający chorych goście patrzyli na nich ze zdziwieniem, kiedy objuczeni wspinali się na piętro, nikt jednak nie próbował ich zatrzymać.
- W porządku - powiedział David, z trudem łapiąc oddech, gdy podeszli do drzwi sali konferencyjnej. - Połóżmy to wszystko tutaj - polecił, z ulgą układając przyniesione fartuchy na podłodze. Angela i Ronnie postąpili tak samo.
Uruchomili licznik Geigera i wskazówka natychmiast przesunęła się na prawą stronę skali.
- Jezu Chryste! - szepnął David. - Nie potrzebujemy żadnych innych dowodów.
Podziękowawszy Ronniemu, Wilson kazał mu wrócić do swoich zajęć, po czym wyjawił Angeli, co zamierza uczynić. Włożył ołowiane rękawice i podniósł z podłogi trzy fartuchy. Jednym z nich owinął ręce, dwa pozostałe narzucił sobie na ramiona. Angela wzięła kolejne cztery.
David otworzył drzwi sali konferencyjnej i oboje weszli do środka. Traynor, który właśnie zabierał głos, przerwał w pół słowa i zdziwiony popatrzył na Wilsonów. W ślad za jego spojrzeniem odwrócili się także pozostali uczestnicy zebrania. Byli zagniewani, że przerywa się im naradę. Chcąc uciszyć gniewny szmer, który rozszedł się wśród członków zarządu, Traynor uniósł swój licytatorski młotek i zastukał nim, przywołując wszystkich do porządku.
Obrzuciwszy uważnym spojrzeniem stół konferencyjny, David natychmiast zauważył materiał radioaktywny. Umieszczony był w mającym około stopy długości cylindrze, którego średnica była na tyle mała, że swobodnie mógł się zmieścić w wysięgniku aparatu oglądanego przed kilkoma minutami. Owinięty kilkoma warstwami teflonu, stał tuż obok modelu garażu, dokładnie tak, jak powiedział Van Slyke.
David ruszył ku niemu, wyciągając przed siebie osłonięte ołowianym fartuchem ręce.
- Stój! - krzyknął Traynor.
Zanim Wilson zbliżył się do cylindra, Caldwell zerwał się z miejsca i zagrodził mu drogę.
- Co, u licha, robisz? - zapytał ze złością.
- Próbuję ocalić was wszystkich, zanim będzie za późno - powiedział David.
- Puśćcie go! - zawołała Angela.
- O czym pan mówi? - zdumiał się Traynor. David ruchem głowy wskazał metalowy cylinder.
- Obawiam się, że obradujecie obok pojemnika z radioaktywnym kobaltem.
Zanim jeszcze David skończył mówić, Cantor zerwał się z miejsca tak gwałtownie, że przewrócił krzesło, na którym przed chwilą siedział.
- Widziałem to coś! - krzyknął. - Zastanawiałem się nawet, co to jest!



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
 
  - Z pewnością konstruktor nie zakładał, że ktoś będzie w ten sposób zaglądać do wnętrza pojemnika z materiałem radioaktywnym - powiedział...
Pomodliłem się do każdego boga jaki istniał bym był w wstanie wkurzyć tę kobietę do granic możliwości.